PRIME TIME – 2001 – Free The Dream

1. Hanging On
2. Im Coming Home
3. Until Tonight
4. The New You
5. Free The Dream
6. You Still Belong
7. Forever You And I
8. Spanish Fly (Instrumental)
9. Garden Of Eden
10. Scorned

Rok Wydania: 2001
Wydawca: Fontiers Records


Największe zaskoczenie zrobił chyba debiutancki album Prime Time. Melodyjny powermetal, który prezentował zespół był czymś więcej niż składową wpływów kapel, z których pochodzili członkowie Prime Time. Najbardziej znane nazwiska oprócz mózgu kapeli (Henrika Poulsena) to Edvard Hovinga (ex Elegy) i Andre Anderssen (Royal Hunt). Drugi album utrzymany w podobnym klimacie nie zaskakiwał, ale również mógł się podobać.

„Free the dream” trzeci album Prime Time, którego w tym momencie trudno było już nazywać projektem okazał się stylistycznie odmienny od dwóch poprzednich płyt, mimo że próbowano zachować pozory, że tak nie jest. Niby podobne brzmienie, te same patenty, jednak same kompozycje niestety kompletnie bez ognia. Trzecia płyta wydaje się być bardziej zorientowana na klawisze – paradoksalnie, w momencie kiedy obsługą parapetu zajął się Poulsen.
To nie jest tak, że albumu nie da się słuchać i jest zły. Nie jest. Płyta naszpikowana jest fajnymi melodiami, ciekawymi – acz przewidywalnymi patentami i zawiera kilka niezłych smaczków. Jednak jeśli za najlepszy utwór uważa się balladowaty „Until Tonight”, musi to znaczyć że z albumem jest coś nie tak. Na trzeciej płycie zespołu zrobiło się bardziej AORowo, żeby nie powiedzieć softrockowo, mimo że nie zabrakło wrażenia obcowania z pierwiastkami prog rockowymi. Siadły nie tylko tempa i pasja, ale i utwory komponowane przez Henrika Poulsena stały się prostsze, mniej w nich zmian i zaskakujących patentów. Wyjątkiem może być instrumentalny utwór „Spanish Fly” z akustycznymi gitarami w stylu flameco – bardzo miły akcent – i świetnie zagrany kawałek. W sumie jednak, na „Free The Dream” Prime Time nagrał raczej kilka niezłych piosenek. Wszystko mógł uratować miks, bo podkreślam, że spokojniejsze utwory plus wokal Edwarda również mają swój urok. Niestety album został zmiksowany bez polotu, brzmieniu brakuje pazura. Nawet gitarowe riffy brzmią mało przekonująco… widać że położono na nie podobny nacisk jak na plumkające klawisze.
Kiedy album wyszedł, nabyłem go czym prędzej i srogo się zawiodłem. Spodziewałem się kompletnie czego innego. Przełknąłem jednak album, ze względu na wokalizy Hovingi, którego jestem fanem. Obecnie po latach traktuję go jak ciekawostkę i wracam do niego co jakiś czas.
Jeśli będziecie mieli okazję kupić ten album, przestrzegam – wrzućcie go najpierw na odsłuch – niekoniecznie musi się on spodobać nawet zwolennikom poprzednich dwóch płyt.
Jeśli natomiast nie słyszeliście poprzednich nagrań grupy, a gustujecie w melodyjnym rocku, warto zacząć od trzeciego albumu i poznawać zespół od końca… wówczas możecie być za każdym razem mile zaskoczeni.

6/10

Piotr Spyra

Dodaj komentarz