PRIMAL FEAR – 2020 – Metal Commando

PRIMAL FEAR - Metal Commando

1.I Am Alive
2.Along Came The Devil
3.Halo
4.Hear Me Calling
5.The Lost & Forgotten
6.My Name Is Fear
7.I Will Be Gone
8.Raise Your Fists
9.Howl The Banshee
10.Afterlife
11.Infinity

Rok Wydania: 2020
Wydawca: Nuclear Blast
http://www.primalfear.de


Od ostatniej płyty „Apocalypse” minęły dwa lata. Po jej wysłuchaniu obiecałem sobie, że raczej już nie zasiądę do wspólnego stołu wraz zespołem Primal Fear. Powód był bardzo prozaiczny: muzyka zawarta na tamtym krążku była według mnie bardzo słaba i dość szybko zapomniałem to, co tam usłyszałem. Dlatego informacja, że Ralf Sheepers wraz z Matem Sinnerem i resztą zespołu przygotowują nowy krążek nie wywołała u mnie większych emocji i do „Metal Commando” podszedłem z bardzo chłodnym nastawieniem. Wolę jednak nie nastawiać się zbytnio i zostać czymś mile zaskoczony, niż mieć wielkie oczekiwania i mocno się rozczarować. W zespole nastąpiła jedna zmiana: stanowisko perkusisty przyjął Michael Ehré (znany z Gamma Ray i The Unity). Reszta pozostaje bez zmian, a więc Ralf za mikrofonem, Mat na gitarze basowej, a na gitarach Tom Naumann, Magnus Karlsson i Alex Beyrodt. Primal Fear sprezentował jedenaście nowych utworów, czy znajdziemy wśród nich jeszcze coś, co będzie w stanie nas zaskoczyć? Startujemy.

Jako otwieracz –  „I am alive”. Zanim zacznę opisywać muzykę Primal Fear, muszę krótko wspomnieć o Rammsteinie, bo to właśnie on (przy okazji „Deutschlandu”) przypomniał, że gitary służą do grania nawet na tych wysoko brzmiących strunach. I tak właśnie jest tutaj: proszę się wsłuchać w te przeskakiwania palców na gryfie. Czy to nie brzmi znajomo? No właśnie, ale jakże miłe dla ucha. Potem już następuje metalowa torpeda w postaci perkusji i ciężkiej gitary. Ralf jest tu w wybornej formie wokalnej. Zdecydowano się na interesujące dublowanie się wokali, gdzie jeden z nich brzmi jakby był cieniem tego głównego. Refren zaś ciekawy, melodyjny i bez zbędnego nadwyrężania strun głosowych Ralfa. Jednak to gitary stanowią siłę tego numeru – mamy tu bowiem ciężkie riffy, jak i wzajemne prześciganie się w solówkach, którego całkiem nieźle się słucha.

Dwójka to „Along came the devil”. Gitary brzmią bardzo acceptowo, a Sheepers stosuje tu już swój charakterystyczny falset, który na szczęście jest jednak idealnie wyważony. No i ten mięsisty refren… Tutaj także znalazło się miejsce na solówki, ciekawe technicznie i, co ważne, z polotem i z melodią. Bardzo dobry, ciężki, metalowy kawałek, który spokojnie mógłby zagościć w rockowych rozgłośniach.

„Halo” to jeden z tych kawałków, które jakoś najmniej przypadły mi do gustu, chociaż w dalszym ciągu jest to rzetelne granie. Początkowy riff powraca w refrenie, perkusja ładuje iście power metalowo, a wokal posiada ciekawą linię melodyczną i momentami przypomina innego „okołohalfordowego” wokalistę, Roberta Cenciego (włoski Centvrion). Co jest więc główną wadą tego kawałka? Owa początkowa zagrywka, która grana jest i śpiewana bez opamiętania kilkanaście razy. I oprócz niej nic więcej się tu nie dzieje. I nawet jeśli w środku kawałka pojawia się cień czegoś dobrego, to wszystko zostaje popsute przez ten sam riff, grany aż do znudzenia.

Następny kawałek to „Hear me calling”. Tutaj już powracamy do porządnego grania w postaci fajnego początkowego riffu. A potem wchodzi Ralf ze swym głosem. Ale co on tam z nim wyprawia! Jest nisko, lekko i z chrypką. A ten bas w tle pozwala szybko zapomnieć o poprzednim numerze. Gitary brzmią czysto, bez przesterów, by w refrenie uderzyć świetną grą – może nie do końca metalową, bardziej hard rockową, ale za to z fajnymi ozdobnikami. Warto zwrócić uwagę (zwłaszcza w tym kawałku), jak mięsiście i pomysłowo gra tu perkusja. Wymiana pałkera była doskonałym posunięciem, bo ten facet naprawdę wnosi wiele nowego. Jedynym minusikiem jest tylko coś, czego bardzo nie lubię: brak większego pomysłu na zakończenie tego klimatycznego numeru, czyli jego wyciszenie przez realizatora.

Przechodzimy do numeru pięć, którym jest „The lost & the forgotten”. I nagle wydaje się, że oto zmieniliśmy płytę na Fight lub 2wo, a więc któryś z halfordowych pozapriestowych projektów. Jednak to wciąż Primal Fear, który brzmi tu wręcz perfekcyjnie. A refren wgniata w fotel swoją ciężkością. Ależ mięso tu się sypie, wszystko spojone jest świetnym wokalem i doskonałą grą gitar, zarówno w warstwie riffu, jak i solówek. W zasadzie są tu może dwa lub trzy riffy, jednak wszystko razem łączy się w jeden z najlepszych kawałków na płycie.

Szybkim krokiem podążamy za muzykami i przechodzimy do „My name is fear”. Jeszcze raz podkręcamy tempo, by nadążyć za wyśmienitym perkusistą. Czegoż tu nie ma w tym numerze! Jest i melodyjny refren, jest wściekła zwrotka, ciężkie partie gitar, a wszystko to spina power metalowa młócka perkusji, gdzie jest także miejsce na „strzelanie” z kotłów. Nie brakuje tu też gitarowych gonitw, w których poszczególni muzycy stosują technikę „kto szybciej”. Na szczęście jednak wszystko jest tu uporządkowane i znajduje się na swoim właściwym miejscu.

Po tej piekielnie szybkiej jeździe przyda się troszkę odpoczynku. Primal Fear sięga więc po balladę. „I will be gone” jest drugim i na szczęście ostatnim nieudanym fragmentem tego krążka. Zaczynamy od gitar akustycznych, które przypominają mi te wszystkie rozmemłane balladowe pomyje spod znaku Bon Jovi lub piosenkę tytułową z serialu „W labiryncie”. Wyższy śpiew Ralfa kompletnie mi tu nie pasuje, brzmi sztampowo, a cała piosenka nie wywołuje u mnie żadnych pozytywnych reakcji. Panowie, naprawdę nie dało się stworzyć nic ciekawszego i bardziej chwytającego za metalowe serce?

Na szczęście do końca albumu będzie już tylko rewelacyjnie. Pierwszy przykład: „Raise your fists”. Zaczynamy od starej jak świat zagrywki gitarowej, by później już przejść w klasyczne metalowe łupanie okraszone znów bardzo dobrym śpiewem Ralfa. Nie ma tu momentu, do którego można by się przyczepić. Jest to po prostu bardzo dobre granie posypane ciekawymi pomysłami spod perkusji, basu czy pozostałych trzech gitar. No i ten numer znów posiada chwytliwy refren i ten stary, sprawdzony patent – melodia gitar skłania do chóralnego nucenia. No i tak powinno być!

„Howl of the Banshee” to jeszcze jedna propozycja, w której słychać halfordowe inspiracje – czyż początek i cała struktura numeru nie brzmi jak „Made in hell”? Czy w chórkach w refrenie nie słychać samego Boga Metalu? Tak czy inaczej miło, że po tylu latach ktoś pamięta jeszcze o tej płycie. Nawet jeśli to kopia, to wszystko jest przemyślane i znów na właściwym miejscu. A na dodatek kawałek jest utrzymany w niezłym tempie, że problemu można się skupić na kolejnych gitarowych popisach muzyków.

Przedostatni numer na płycie to „Afterlife” i znów Fight lub 2wo – jest ciężko i duszno, a do tego piekielnie dobrze. Znów jestem pod wrażeniem gry perkusji: ależ tam się dzieje, ileż tam zmian tempa. Refren znów brzmi wgniatająco, a zarazem znów powoduje, że to niemal przyszły koncertowy pewniak. Ponownie mamy doskonałe partie gitar, które co rusz pokazują doskonałe umiejętności techniczne muzyków, tylko po to by za chwilę razem zagrać wspólny riff. Wszystko to spina idealna forma wokalisty.

Na pożegnanie Metalowego Komandosa zespół serwuje opus magnum płyty, „Infinity”. Co prawda na poprzednich płytach zespół prezentował już dłuższe utwory, jednak nigdy wcześniej nie wyszedł poza ramy dziesięciu minut. Tymczasem tu mamy do czynienia z trzynastominutową kompozycją. Można by na starcie stwierdzić: pewnie będzie albo nudno albo bez ładu i składu. Nic bardziej mylnego. Ilość pomysłów i zmian, jaka następuje w tej kompozycji sprawia, że słucha się tego z zapartym tchem i zbiera się szczękę z podłogi. Zaczynamy od budowania nastroju: grzmoty, dzwony, a następnie przepiękna gra gitar. Nostalgiczna, żałobna. Ralf śpiewa tu swoim zwykłym głosem, a te echa na końcach fraz przyprawiają o ciarki na plecach. Gdzieś w tle przygrywają klawisze i pianinko, które sprawia, że numer jest jeszcze bardziej przeszywający. Nagle, niczym w górach, wchodzimy na wyższy poziom – początkowy motyw tym razem grany jest na gitarach akustycznych i zaraz potem zaczyna się iście metalowa jazda. Ależ zmiana nastroju! Jest pysznie, a to, co się wyprawia w tych fragmentach, zapamiętuje się na długo. Lecz to jeszcze nie wszystko, bo wchodzimy jeszcze wyżej. Znów zmieniamy nastrój, bo nagle robi się trochę power metalowo, trochę spod znaku NWOBHM, a w tle perkusja ustępuje miejsca werblom, by za chwilę wrócić na swoje miejsce i złowrogo ostrzec. Do głosu dochodzą znów partie gitar, które tym razem kojarzą z grą Roya Z. Po tych iście wspaniałych solówkach mamy chwilę odpoczynku – znów zaczynają grać gitary akustyczne i następuje powrót do początkowych fraz. Czy to koniec zaskoczeń? O, nie. Mamy co prawda powrót do rockowych fragmentów, lecz tylko na chwilę, bo oto bowiem już na dobre w kompozycji rozsiada się orkiestra symfoniczna. Tak. Orkiestra. Najpierw jednak mamy przeszywające chorały gregoriańskie, co natychmiast przywodzi na myśl „Sign of the cross” lub najlepsze lata Theriona. Męskie chóry jeszcze bardziej potęgują napięcie. A potem już jest niemal filmowo: te przeszywające nuty zostają już z nami do końca. Przepiękne klawisze i orkiestra w połączeniu z ciężkimi gitarami sprawiają, że dłonie same składają się do braw.

Po poprzednim albumie zespołu powiedziałem sobie: nigdy więcej Primal Fear i nieudolnego kopiowania herosów metalu. Cieszę się, że dałem im jeszcze jedną szansę, bo mnie nie zawiedli. Są co prawda mocne nawiązania do Judas Priest, a raczej do solowych dokonań Halforda, ale wszystko brzmi świetnie. Tam, gdzie ma być ciężko, zespół dociska słuchacza butem, a tam, gdzie ma być nieco delikatniej, jest Ralf, który potrafi otulić swym głosem. Nie sądziłem, że będzie ich jeszcze na to stać, ale jednak: zdecydowanie płyta roku. Metal will never die.

8,5/10

Mariusz Fabin

Dodaj komentarz