Side 1:
01. Things Left Unsaid
02. It’s What We Do
03. Ebb And Flow
Side 2:
01. Sum
02. Skins
03. Unsung
04. Anisina
Side 3:
01. The Lost Art Of Conversation
02. On Noodle Street
03. Night Light
04. Allons-y (1)
05. Autumn’68
06. Allons-y (2)
07. Talkin’ Hawkin’
Side 4:
01. Calling
02. Eyes To Pearls
03. Surfacing
04. Louder Than Words
Rok wydania: 20014
Wydawca: Columbia
http://www.pinkfloyd.com/
Mało kto wierzył, że ukaże się jeszcze album sygnowany nazwą Pink Floyd.
Okazuje się jednak, że cierpliwość to cecha pożądana a po dwudziestu
latach od wydania „The Division Bell” światło dzienne ujrzał „The
Endless River”. To co teraz napiszę dla fanów zespołu nie będzie żadnym
odkryciem, rzetelność wymaga jednak wspomnieć, że materiał, który
wypełnił to wydawnictwo pochodzi z czasów „The Division Bell” tak więc w
jego powstaniu miał udział nieżyjący już Richard Wright.
Płyta została podzielona na cztery części, a każda z nich składa się z
kilku krótszych utworów. Tak jak zapowiadali muzycy „The Endless River”
to w głównej mierze płyta instrumentalna. Wypełniają ja nastrojowe i
klimatyczne kompozycje ocierające się o muzykę relaksacyjną. Wiele tu
klawiszowych pejzaży Wrighta i przepięknych solówek Gilmoura, że
wymienię te w „Sum” czy „Anisina”. „Skins” to dla odmiany perkusyjny
popis Nicka Masona a w Talkin’ Hawkin’ pojawia się nie kto inny jak
genialny fizyk teoretyk, chorujący na stwardnienie zanikowe boczne
Stephen Hawking (słyszmy syntezator mowy profesora). Na zakończenie
pojawia się jedyna kompozycja, która nie jest instrumentalna. Mowa o
niezwykle udanej „Louder Than Words” i tylko szkoda, że takich
fragmentów nie ma tu więcej.
Materiału wypełniającego to wydawnictwo słuchałem w dwóch wersjach.
Tradycyjnej stereofonicznej oraz w miksie DTS 5.1. O ile ten drugi
powalił mnie swoją subtelnością, smaczkami i samym sposobem realizacji o
tyle w wersji stereo materiał stracił na swoim uroku.
Krążek wywołuje dość skrajne emocje – jedni są zachwyceni, inni nieco
zawiedzeni. Niestety niektóre fragmenty sprawiają wrażenie odrzutów z
„Division Bell” nie mniej album jako całość, moim zdaniem, się broni. To
piękny hołd dla zmarłego Richarda Wrighta i klamra spinająca
dyskografię zespołu w całość.
Piotr Michalski