1. Cluster one (5:58)
2. What do you want from me (4:21)
3. Poles apart (7:04)
4. Marooned (5:28)
5. A great day for freedom (4:18)
6. Wearing the inside out (6:48)
7. Take it back (6:12)
8. Coming back to life (6:19)
9. Keep talking (6:11)
10. Lost for words (5:14)
11. High hopes (8:31)
Rok wydania: 1994
Wydawca: EMI
Już „A Momentary Lapse of Reason” udowodniło, ze Pink Floyd bez imć
Watersa radzi sobie bardzo dobrze (czego raczej nie można było
powiedzieć o byłym liderze zespołu – w każdym razie ja tak uważam)
tymczasem „The Division Bell” to tylko potwierdziło i było wspaniałym
zwieńczeniem kariery zespołu (w obliczu śmierci Richarda Wrighta chyba
nie ma co się łudzić, że jeszcze ukaże się krążek sygnowany nazwą Pink
Floyd).
„The Division Bell” rozpoczyna ciekawy instrumental – „Cluster one”,
utrzymany w przepięknym nostalgicznym klimacie z gitarą i pianinem w
roli głównej. Muszę przyznać, że wyborny to otwieracz. To kompozycja,
która wspaniale wprowadza słuchacza w ten krążek, w jego nastroje,
emocje i dźwięki które je ilustrują. Nie będę się rozpisywał nad
kolejnymi utworami, każdy z nich to swoista perełka, skoncentruję się
nad kilkoma, które moim zdaniem stanowią o sile tego albumu. Pierwszym
(w kolejności występowania na krążku) jest „What do you want from me” z
tak charakterystycznymi gitarami Gilmoura, klimatem a’la „The Wall” i
podniosłym refrenem, w którym po raz pierwszy (i nie ostatni, pojawiają
się kobiece wokale). Drugą kompozycją, szczególnie mi bliską jest
instrumentalny „Marooned”. Gdy słyszę tą łkającą gitarę Davida Gilmoura
to ciarki po plecach wędrują mi w tę i z powrotem niczym armia mrówek.
To jednak przygrywka, najlepsze dopiero przed nami i tak „A great day
for freedom” to po prostu majstersztyk. To jeden z tych utworów gdzie
grają emocje, dźwięki są tylko dodatkiem, który pozwala odebrać ogrom
emocji za pomocą słuchu. Genialna, delikatna zwrotka, z pełnym uczuć
głosem Davida i partiami pianina, następnie orkiestracje Michaela Kamena
i znów wspaniałe solo – rozpływam się. W dziewiątym w kolejności „Keep
talking” po raz kolejny stykamy się z geniuszem twórców. Ciarki wywołuje
syntetyczny, generowany przez maszynę „głos” Stephena Hawkinga (dla
niewtajemniczonych, jest to sparaliżowany, niemy geniusz fizyki, który
pozostaje na wózku inwalidzkim od 22 roku życia). Partie te przeplatają
się z intrygującymi wokalizami Gilmoura oraz fragmentami żeńskimi. Na
koniec krążka, zespół zaoferował utwór, który w moim prywatnym rankingu,
jest jednym z najbardziej genialnych w historii rocka. Mowa oczywiście o
„High hopes”. Każda sekunda tej kompozycji jest dla mnie czymś
wyjątkowym – począwszy od dźwięków kościelnych dzwonów, a skończywszy na
cudownej, łkającej gitarze w niesamowitym solo. Do tego głęboki, dający
do myślenia tekst dotyczący przemijania i cudowny wideoklip, który
zawsze mam przed oczyma słuchając tego utworu.
„The Division Bell”, nie było albumem, który przyjąłem bezkrytycznie.
Dziś z perspektywy czasu wiem jednak, iż jest to dzieło ponadczasowe,
jeden z najlepszych albumów w dyskografii zespołu, i choć jest na nim
kilka nieco słabszych momentów (np. nieco nijakie „Take it back”) to
muzykom należy się szacunek i uznanie za całą resztę!
9,5/10
Piotr Michalski