PENDRAGON – 2014 – Men Who Climb Mountains

Pendragon - 2014 - Men Who Climb Mountains

1. Belle Ame
2. Beautiful Soul
3. Come Home Jack
4. In Bardo
5. Faces Of Light
6. Faces Of Darkness
7. For When The Zombies Come
8. Explorers Of The Infinitets
9. Netherworld

Rok wydania: 2014
Wydawca: Pendragon / Toff Records
http://pendragon.mu


Nowy album PENDRAGON wywołał u mnie lawinę myśli i skojarzeń. Po prawdzie zanim zasiadłem do spisania tej kawalkady tematów nie miałem jeszcze koncepcji na ich usystematyzowanie. Temat przewodni albumu – czyli hołd dla tych którzy mierzą się z przeciwnościami losu, którzy są istnymi eksploratorami życia, ale również zwrócenie uwagi na tych którzy dosłownie zdobywają szczyty, czy też oddają się innym niebezpiecznym pasjom, to kwestia tak obrazowa jak grafiki bookletu, czy część wizualizacji koncertowych zespołu… ale nowa muzyka jest jeszcze bardziej plastyczna. Być może tematyka mocniej wpłynęła na mój odbiór materiału, ze względu na tragedię w Himalajach ponad setki ludzi porwanych przez lawinę w przeddzień koncertu – i fakt, że było ryzyko iż w tym rejonie na wyprawie przebywał mój znajomy…

O koncercie wspomniałem nie bez kozery, fani zespołów dowodzonych przez Nicka Barretta i Cliva Nolana, przyzwyczajeni są do wysłuchania materiału premierowego podczas koncertów, które w przypadku innych grup odbywają się już po fizycznej premierze płyty. My już po raz kolejny płytę mieliśmy okazję zakupić na stoisku zespołu podczas koncertu… i powiem że ta formuła od kilku ładnych lat tak przylgnęła do Pendragon, że aż wydaje mi się czymś naturalnym.

Wspomniałem na wstępie o poruszającej tematyce, konieczne jednak będzie pokłonienie się w stronę warstwy muzycznej. „Men who climb mountains” wydaje mi się stylistycznym krokiem wstecz, co w przypadku innych zespołów mogłoby być zarzutem. W przypadku Pendragon kompletnie nie przeszkadza. Cóż jednak mam na myśli ferując taki osąd? Rezygnację z elektroniki i dużo mniejszy nacisk na ciężkie gitary. Nowa płyta ponownie jest bardzo przestrzenna klimatyczna i melodyjna. Naszpikowana kapitalnymi motywami i akcentami. Jest bardzo gitarowa, ale klawisze i to zarówno w postaci tła, czy też pianina a nawet orkiestracji są elementem niemal równorzędnym.
Sekcja rytmiczna jest jak zwykle fenomenalna (mimo zmian personalnych). Jej brzmienie nie dość że doskonale podkreśla album, to jeszcze udaje jej się niejednokrotnie przykuć uwagę niczym motywowi przewodniemu.
Niechlujna maniera wokalna Nicka genialnie pasuje do zamysłu – w pewien nienachalny sposób porusza te czułe struny w głowie słuchacza. Kompozycje Pendragon należą do tych, które niejednokrotnie skończysz słuchać ze ściśniętym ze wzruszenia gardłem. To na co tym razem zwróciłem bardziej uwagę – być może również pod wpływem koncertu – to głos Cliva i Petera, które wtórują w chórkach, ale jakoś tak bardziej w charakterze indywidualnym… Czasem po prostu efekt jest piorunujący kiedy panowie śpiewają jeden motyw po kolei, jeden po drugim.

Do gitar jednak chciałbym wrócić, skoro odważyłem się o nich wypowiedzieć jako o elemencie zdecydowanie przewodnim. Tym razem również wydaje mi się, że skupiłem się na tym nieco bardziej analitycznie… a może w tej kwestii mamy pewien krok naprzód. Przede wszystkim czerpanie ze stylistyki post rockowych ścian, akustyczne motywy nieodległe od flamenco czy też Knopflerowska maniera solowa. Nieprawdopodobnie udane wykorzystanie typowej „szklanki” singli stratocastera, z potęgą les paulowskich humbuckerów. By po chwili ukoić natłok wrażeń motywem kompletnie nieprzesterowanym. Największą zaletą Nicka Barretta wydaje się być umiejętność łączenia stylistyk… W tej kwestii jest genialny.

Nowy album? Jedni powiedzą, że to kolejna płyta Pendragon, niby spokojniejsza od dwóch poprzednich, ale jednak utrzymana w pewnych ramach. Inni zauważą że coś wylewa się poza utarte granice. Dla jednych będzie to płyta pełna melodii, inni jako jej największą zaletę wskażą emocje.
Możliwe jednak, że znajdą się również tacy, do których materiał ten nie trafi kompletnie. To kolejna dość wielowarstwowa płyta zespołu. Aczkolwiek daleki byłbym od nazwania jej wymagającą w odbiorze. Wydaje mi się, że jeśli posłuchacie jej dla przyjemności i bez zbytniej analizy, możecie delektować się tak melodiami jak kolejnymi motywami budującymi kompozycje.
Jeśli ktoś jednak z powodu stylistycznego podobieństwa do wcześniejszych dokonań grupy nazwie ją nudną – uznam, że nie wykazał odpowiedniej atencji.
Ja nie odczuwam stagnacji, aczkolwiek tak stała wysoka forma wzbudziła we mnie dociekliwość, czym zespół mógłby zasłużyć na ocenę maksymalną. Wydaje mi się, natomiast że posiada wszelakie podstawy, by nas zaskoczyć w przyszłości i wzbić się nawet ponad granice i wysoki pułap swoich ostatnich wydawnictw.

Eksperymentalna droga obrana na dwóch poprzednich albumach, bardzo przypadła mi do gustu – i tylko pewien niedosyt w tej kwestii pozostaje mi po wybrzmieniu ostatnich dźwięków nowej płyty. Pendragon jednak ponownie udowadnia, że jest grupą wartą zaufania. Na ich koncert można przychodzić w ciemno, bez znajomości nowego materiału. Co więcej… w tenże zaopatrzyć się jeszcze tuż przed występem.


9/10

Piotr Spyra

P.S.
W sprzedaży jest także wersja z dodatkowym dyskiem zawierającym akustyczny koncert zespołu… Bardzo polecam, aczkolwiek odbyłoby się z krzywdą dla tegoż materiału gdybym chciał potraktować go zaledwie osobnym akapitem…

Dodaj komentarz