1. Passion
2. Empathy
3. Feeding Frenzy
4. This Green and Pleasant Land
5. It’s Just A Matter of Not Getting Caught
6. Skara Brae
7. Your Black Heart
Rok wydania: 2011
Wydawca: Madfish
Zachłysnąłem się tym albumem. Słuchałem go bez przerwy: przy nauce, w
drodze na uczelnię, w pociągu, biegając, stojąc w kilkumetrowych
kolejkach z mrożonkami na obiad, zasypiając i budząc się. Wymęczyłem nim
wszystkich znajomych, którzy chociaż trochę siedzą w „mojej” muzyce i –
koniec końców – osobiście podziękowałem za niego Nickowi Barrettowi.
Uznałem, że w takiej euforii nie powinienem pisać recenzji. Odczekałem
kilka tygodni, zasłuchując się w albumach nieco prostszych (co nie
znaczy od razu, że o wiele gorszych) i dwa czy trzy dni temu, czując, iż
czas już nadszedł, dopuściłem do siebie „Passion” na nowo. Raz jeszcze
poznałem najnowszą planetę w układzie słonecznym zespołu Pendragon. I
tym razem mogę pisać z pełną odpowiedzialnością.
Mylił się ten, kto uważał „Pure” za jednorazowy „wyskok” grupy w
stronę mocniejszego brzmienia. Ucieszą się za to dziesiątki nowych
fanów, skuszone świetnymi riffami, przeplatanymi z bagażem wieloletniego
doświadczenia w budowaniu progresywnych pejzaży (odpuszczę sobie
budzący oburzenie przedrostek „neo”, chociaż pasuje on wyjątkowo do
starszych albumów Brytyjczyków). „Passion” to konsekwentne podążanie
wybraną na tamtym krążku ścieżką i dalszy rozwój metalowych ciągotek
Barretta. Aż słychać, że sympatyczny muzyk inspirował się ostatnimi
dokonaniami Porcupine Tree (nie wymieniłbym tutaj, jak niektórzy, Dream
Theater; jeszcze nie) – gitarowe szaleństwo w niemal identyczny sposób
wzmacniane jest świetnymi partiami syntezatorów; podobnie „rozkręcają
się” dłuższe kompozycje, aby w finale wybuchnąć setką barw.
Ale nie znaczy to, że Pendragon utracił swój charakter. To wciąż
nacechowana wieloma emocjami, wielowątkowa podróż. Teksty na „Passion”
dotyczą (nie domyślisz się, drogi Czytelniku) pasji, empatii i
poświęcenia, ale nie zachowują utopijnego wyobrażenia na temat tych
psychologicznych fenomenów. Mówi się tutaj o przykrych skutkach
niewłaściwego skierowania wszystkich uczuć, które pod tę „pasję” podpiąć
można. I naprawdę czuć to w prezentowanej nam muzyce! Poczynając od
bliźniaczych, pierwotnie połączonych ze sobą „Passion” i „Empathy”, w
których usłyszymy rewelacyjne „riffowiska” (co ciekawe, Barretowi zdarzy
się w ich trakcie zagrowlować! A zawsze wydawało mi się, że zasięg jego
głosu ma ogromne limity), klasyczne sola, rap (sic!), przepiękną
Nolanowską partię na pianinie i orkiestralne zwieńczenie; poprzez
najbardziej agresywny w historii zespołu „Feeding Frenzy” (bas Petera
Gee obróci w perzynę niejedne genitalia!), psychodeliczny „Skara Brae”, a
kończąc na pozostawiających bez słów „This Green And Pleasant Land”
(rzecz wielka, o refrenie cudnym niczym piersi Scarlett Johansson) i
wieńczącym album „Your Black Heart”, który porzuca perkusję, riffy oraz
wszelkie dźwiękowe niespodzianki i serwuje zakończenie na poziomie
emocjonalnym „Edge of the World”. I tylko „It’s Just a Matter of Not
Getting Caught” staje się przysłowiową kulą u nogi. Utwór przez
większość czasu tak perfidnie stoi w miejscu, że wybudza słuchacza z
transu. Szkoda.
Załoga spisała się na medal. Barrett być może nie zadowoli fanów
swoich kilkuminutowych solówek, których za wiele na „Passion” nie
uświadczymy, ale zapewniam – każdy metalowy fragment albumu wybija w
kosmos! Klawiszowe fale tsunami Clive’a Nolana już przy „Pure” zostały
zepchnięte na dalszy plan, ale – bynajmniej w moich oczach – to dobra
decyzja. O wiele przyjemniej słyszeć je w uczciwej syntezie z resztą
instrumentów. Peter Gee zachwyca zwłaszcza w mocniejszych partiach,
podczas gdy Scott Higham cały czas szaleje niczym wypuszczony na wolność
przestępca, zmuszając starszych kolegów do wzmożonego wysiłku. I co
zabawne, sprawa miała się identycznie na koncertach promujących album –
perkusista emanował taką energią, jak gdyby właśnie urodził mu się
pierworodny syn. Dzień w dzień, należy dodać, bowiem – wierząc
komentarzom na forach – „mój” koncert nie był pod tym względem jakimś
szczególnym wyjątkiem.
Nie można nie zgodzić się z tezą, że Pendragon jest niczym wino –
coraz lepsze z upływem lat. Jestem tym krążkiem oczarowany i uwierz mi,
Czytelniku, że Ty również będziesz. Bezapelacyjnie pierwsza dziesiątka w
grudniowym podsumowaniu albumów roku 2011.
9/10
Adam Piechota