1. Solitary One
2. Crucify
3. Fear of Impending Hell
4. Honesty in Death
5. Theories from Another World
6. In This We Dwell
7. To The Darkness
8. Tragic Idol
9. Worth Fighting For
10. The Glorious End
11. Ending Through Changes
12. Never Take Me Alive
13. The Last Fallen Saviour
Rok wydania: 2012
Wydawca: Century Media
http://www.paradiselost.co.uk/
Problem z Paradise Lost, tymi ich ostatnimi wydawnictwami, czyli od co
najmniej siedmiu lat, jest taki, że zawsze zdarza się nam, sieciowym
pseudokrytykom, pisać o rzekomym „powrocie”. Jedni wraz z samozwańczym
albumem z roku 2005, drudzy przy okazji „In Requiem”, trzeci (w tym i
ja) latka temu trzy, a najbardziej impulsywni dekadę wstecz, przy okazji
„Symbol of Life”. Powrocie do TEGO brzmienia, do muzyki, która Raj
Utracony wyniosła na szczyt, do „Ikon” i „Czasów drakońskich”. Nikt nie
miał racji. I to wcale nie dlatego, iż „powrót” nastąpił dopiero teraz
(choć… nastąpił, a co!). Ekipa Mackintosha z krążka na krążek brzmiała
coraz potężniej i mroczniej, racja, ale dziś rozumiem, że wcale nie
próbowali „wracać”. Tworzyli rzeczy różnorodne i całkowicie samodzielne.
W efekcie od piętnastu lat zwodzili fanów jak naiwnych ślepców. Ale
rwały się łapki do mięsistego grania, oj rwały… I w końcu zrobili to!
Złudzeń nie pozostawia już wyciągnięte z zakurzonej szafy logo na
okładce. Szarpie sentymentalne struny metalowej duszy. I tytuł jakby
nawiązywał do „Icon”. I oprawa graficzna. Coś jeszcze..? Ach, muzyka!
Niebagatelna muzyka, dodajmy od razu. „Tragic Idol” łamie głośniki od
pierwszych sekund, nie stopuje aż do końca. Brudne riffy, kroczące
majestatycznie bębny, mnogość (rewelacyjnych) solówek, niemal kompletny
brak klawiszy, no i głos Holmesa, oddzielający prawdziwych mężczyzn od
moczących majtki chłopczyków. Nie brakuje niczego, doprawdy. W
porównaniu z tymi kompozycjami utwory z „Faith Divides Us – Death Unites
Us” brzmią, z braku lepszego słowa, fałszywie. Każdy charakterystyczny,
każdy dający co najmniej jeden czadowy motyw, dla którego nie myśli się
o przeskakiwaniu pilotem „o jeden w prawo”. Choć nie wszystkie równie
wybitne; przy genialnych „Tragic Idol” lub „Theories From Another World”
niektóre momenty (ad exemplum „In This We Dwell”) brzmią płycej. Kopią
energią, owszem, ale jakby duszy im brakło. Dlatego od razu zaznaczam,
że za natchniony albumu uważać nie mam zamiaru. Ale jak najbardziej
szczery. Pewność siebie i szalona kreatywność chłopaków aż wylewa się z
głośników. Jeżeli czegoś nie wypychają wielowątkowymi solówkami
Mackintosha, zaskakują plemiennymi bębnami („Worth Fighting For”),
apokaliptyczną gitarą („Theories From Another World”), wiejącym doomem
breakdownem („To the Darkness”) lub akustyczną zwrotką, jak w „Fear of
Impending Hell”.
Nastrój jest słowem kluczowym w muzyce Utraconych od zawsze. Pewne
zmiany w miksie (przede wszystkim „rozczochranie” gitar i cofnięcie
wokalu na dalszy plan) korzystnie wpłynęły na szeroko rozumiany mrok.
Nawet jeżeli „Stimmung” nie jest już stymulowany przez, o czym
wspominałem wcześniej, klawisze (nie wspominałem jednak, że pianino się
pojawia – w otwierającym album „Solitary One”) lub wszelkie chóry –
zagrywki przez Paradise Lost stosowane raczej często i z powodzeniem.
Dzięki temu skupić się możemy na samych riffach (przekozackich!), wokalu
(tutaj głównie growl, ale najwyższej próby – jedno z lepszych dokonań
Nicka) i warstwie lirycznej. Tekstów Holmes nie odwala na siłę nigdy
(nawet jeżeli śpiewaną setki razy zwrótkę zdarzy mu się podczas występu
zwyczajnie zapomnieć), więc i tym razem nad muzyką można podumać,
ewentualnie znaleźć kilka bajeranckich cytatów do statusu na Facebooku.
Ciekawiło mnie przyjęcie „Tragic Idol” przez fanów, tych „prawdziwych”,
sprzed kilkunastu lat. Radość budzą komentarze na wzór: „Witamy z
powrotem, Paradise Lost, brakowało nam was”. Z drugiej strony da się
jednak zauważyć pewną bezradność zwolenników tego przebojowego Raju
Utraconego, którzy „bazy nie kumają”, nie odnajdują się w tak gęstym,
brutalnym świecie. I choć nie życzę im źle, nie widzę żadnych
przeciwwskazań, aby panowie nagrali choć jeden jeszcze taki krążek, jak
„Idol” właśnie. Album, który być może za dziesięć lat będziemy wspominać
jako jedną z najważniejszych płyt zespołu i bez wahania umieścimy obok
„Icon”, „Draconian Times” lub „Gothic”. Dzisiaj jest to jeszcze zbyt
niebezpieczne. Najlepsze wino dojrzewa długo. Choć nie boję się
stwierdzić, że do czynienia mamy z rewelacyjną rzeczą, bardzo możliwe
nawet, że najlepszym metalowym długograjem roku, chciałbym zachować
odrobinę ostrożności. Poniższa ocena i tak, jak na moje standardy,
powinna budzić respekt. Do słuchania, marsz!
8,5/10
Adam Piechota