NAZARETH – 2001 – Homecoming (live)

Nazareth - 2001 - Homecoming (live)

1.When The Lights Come Down
2.Razmanaz
3.Miss Misery
4.Holiday
5.Dream On
6.Simple Solution
7.My White Bicycle
8.Walk By Yourself
9.Bad Bad Boy
10.Hearts Grown Cold
11.Broken Down Angel
12.Whiskey Drinkin Woman
13.Hair Of The Dog
14.This Flight Tonight
15.Beggars Day
16.Love Hurts

Rok Wydania: 2001
Wydawca: Eagle Rock Ent


Wielu z was zastanawia się pewnie, czego oczekiwać po zbliżających się koncertach Nazareth w naszym kraju. Czy to dalej ten sam żywiołowy, surowy hardrock, którym grupa raczyła fanów w latach 70-tych, gdy jej producentem był Roger Glover? Czy Dan McCafferty w dalszym ciągu tak chrypi i wydobywa z siebie dźwięki, których swego czasu pozazdrościł mu nawet sam Axl Rose, nagrywając z Gunsami kower „Hair Of The Dog”? Odpowiedzi na te pytania znajdziecie sięgając po „Homecoming”, rejestrację rewelacyjnego występu, który Nazareth dał w 2001 roku w Glasgow. W mieście, w którym ponad trzydzieści lat wcześniej Szkoci, wówczas jeszcze pod nazwą The Shadetts, nieśmiało rozpoczynali swoją karierę, podbijając serca publiczności w lokalnych klubach.
Wiele się od tamtych czasów zmieniło. Nazareth zaliczał swoje wzloty i upadki, nagrywając raz lepsze, raz gorsze płyty. Na szczęście jedna rzecz pozostała taka sama. Nazareth na żywo zawsze brzmiał rewelacyjnie. Ciężko i sprawnie, jak dobrze naoliwiona maszyna. Tak też brzmi do dzisiaj, o czym miałam okazję przekonać się osobiście kilka miesięcy temu w Ostrawie. Wiedząc, jak obecnie prezentują się na żywo ci starsi panowie (choć obecnie połowa składu to „młoda krew”, ale o tym za chwilę), śmiało mogę polecić „Homecoming”, jako doskonałą „wprawkę” przed nadchodzącymi koncertami. Jako namiastkę tego, czego możemy się spodziewać już na przełomie sierpnia i września.
Zacznijmy od tego, że Nazareth XXI wieku to zespół nieco inny, niż jeszcze kilka lat wcześniej, a omawiana koncertówka jest tego idealnym przykładem. Panowie dalej grają z niesamowitą energią i czadem, a McCafferty swoim rozdzierającym wrzaskiem nadal wchodzi na rejestry nieosiągalne dla większości śmiertelników. Nic się pod tym względem nie zestarzał, za co naprawdę wielki szacunek. Najlepiej słychać to w brawurowo odgrywanych utworach z „Hair Of The Dog”, po które zespół sięgał w Glasgow wyjątkowo chętnie. I nie ma się co dziwić, bo takie rzeczy, jak „Miss Misery”, „Whiskey Drinkin’ Woman” czy oczywiście tytułowe „Hair Of The Dog” to absolutne klasyki, zarówno w dyskografii samego Nazareth, jak i hardrocka w ogóle. A kiedy w tym ostatnim McCafferty na chwilę daje odpocząć swoim strunom głosowym, odgrywając ognistą solówkę na… kobzie (!), no to już po prostu jest czysta poezja! Poza tym otrzymujemy mieszankę największych nazarethowych hitów oraz całą gamę mocarnych riffów i chwytliwych melodii. Tak więc wszystko niby po staremu, a jednak nie do końca. A to za sprawą wspomnianej wcześniej „młodej krwi”, która na przełomie wieków zasiliła Nazareth.
Najpierw, po odejściu z zespołu Billy’ego Rankina, posadę gitarzysty objął młodziutki wówczas Jimmy Murrison (ciekawe, czy gość naprawdę się tak nazywa, czy to tylko pseudonim). To on odmienił brzmienie Nazareth na płycie „Boogaloo” i w dużej mierze to właśnie dzięki niemu także na żywo zespół brzmi od tamtej pory znacznie nowocześniej. I choć z pewnością znajdą się malkontenci, którzy będą z tego powodu narzekać, nie ulega wątpliwości, że umiejętności ma facet spore. Jedyne, co można by mu zarzucić, to że momentami trochę niepotrzebnie „czaruje” techniką (np. solówka w „Walk By Yourself”).
„Homecoming” to także pierwsza płyta, na której Nazareth stał się niejako zespołem rodzinnym. Po tym, jak w 1999 zmarł na zawał serca Darrel Sweet, bębniący w Nazareth od samego początku, jego stanowisko objął Lee Agnew, prywatnie syn basisty. Rodzinna sekcja rytmiczna działa wyjątkowo sprawnie, a jednocześnie żaden z muzyków specjalnie się nie wychyla. Na próżno szukać solowych popisów któregoś z panów Agnew, jednak wystarczy posłuchać tego, co młody perkusista wyczynia we wspomnianym „Hair Of The Dog”, aby z czystym sumieniem stwierdzić, że rodzinne koligacje nie były jedynym powodem, dla którego dołączył do zespołu ojca.
Skład zespołu w tamtym czasie dopełniał jeszcze klawiszowiec, Ronnie Leahy. Jego grze z pewnością nie można zarzucić zbytniej wirtuozerii, jednak brzmienie Nazareth było dzięki niemu bardziej urozmaicone („kotłujące” Hammondy na przemian z „bluesującym” pianinem w „Razamanaz”), a ballady takie jak „Dream On”, „Heart’s Grown Cold” czy kończące koncert „Love Hurts” brzmiały jakby „pełniej” i z większym rozmachem, niż ma to miejsce obecnie. Naprawdę szkoda, że Nazareth od paru lat występuje jako kwartet. Jedyna rzecz, jakiej brakowało mi na koncercie w Ostrawie to właśnie brzmienie klawiszy, które znałam z tego albumu.
Słuchając „Homecoming”, wydaje mi się, że trudno oczekiwać czegoś więcej od hardrockowych weteranów z ponad trzydziestoletnim stażem. Panowie grają ciężko i bez żadnych kompromisów, a sama płyta jest świetnie wyprodukowana, brzmi współcześnie i ani przez chwilę „nie trąci myszką”. Zanim wybierzecie się na któryś z nadchodzących koncertów, na pewno warto zaopatrzyć się w to wydawnictwo.

9/10

Joanna Rojek

Dodaj komentarz