NAZARETH – 1979 – No mean city

Nazareth - 1979 - No mean city

1. Just To Get Into It
2. May The Sunshine
3. Simple Solution
4. Star
5. Claim To Fame
6. Whatever You Want Babe
7. What’s In It For Me
8. No Mean City

Rok wydania: 1979
Wydawca: A&M


Zapewne jest grupa fanów rocka, która zainteresowanie co do kultowych formacji okazuje bardziej okazyjnie. Mniemam, że jest tak także w tym przypadku z okazji trasy Nazareth po Polsce. Przyznać wówczas trzeba, że nie wypada w takim czasie nie wykazać się nieznajomością tematu – choćby pobieżnie. Idę o zakład, że mimo że nie przyznajemy się o tego, w każdym z nas w stosunku do różnych artystów jest po trosze z takiego okazjonalnego fana.
Z grupą Nazareth jest może nieco inaczej. Każdy z nas słyszał zapewne „Love Hurts”. Wielu z nas wszystko mówi tytuł „Hair of the dog”. Jednak kiedy nadarza się taka okazja jak trasa zespołu w Polsce warto pogrzebać w archiwach i przypomnieć sobie kilka płyt, nawet jeśli nie mieliśmy okazji ich słyszeć od lat.
Postanowiłem napisać recenzję płyty Nazareth, jednak nie mogłem zdecydować się jaką. Zrecenzowanie „Hair of the dog” czy „The News” byłoby zbyt oczywiste. Szczególną dla mnie płytą Nazareth jest za to „No mean city”. Po pierwsze dlatego, że jeśli dobrze pamiętam jest to pierwszy album zespołu, po który sięgnąłem (nie licząc oczywiście pobieżnej znajomości „Hair of the dog”). Po drugie dlatego, że jej okładkę wykonał ceniony przeze mnie artysta Rodney Matthews (również Yes, Asia i Magnum). Trzecim i chyba najważniejszym powodem jest to, że „No mean city” jest albumem bardzo zróżnicowanym jak na Nazareth. Zespół w przyszłości miewał płyty, które od początku do końca mogłyby być jednym niecharakterystycznym utworem. Nie uświadczymy tego w przypadku „No mean city”. Powiem nawet, że ta różnorodność na początku była elementem, który najbardziej mnie zawiódł… doceniłem to nieco później. Sporo tu wpływów blues rocka, country, czy amerykańskiego rocka lat 60-tych. Tak naprawdę jeśli weźmiemy pod uwagę smaczki gospel, czy klimaty przywodzące na myśl Nowy Orlean… No mean city jawi nam się jako najbardziej amerykański album zespołu.
Jeśli chodzi o brzmienie – tu również płyta zaskakuje. Uzyskano na niej niesamowitą fuzję między hardrockowym pazurem, przestrzenią i przejrzystością brzmień akustycznych.
Wydaje się również, że w większym stopniu niż na innych płytach zastosowano tu chóry.
Najbardziej mieszane uczucia mam wobec utworu „May the sunshine”. Zarówno rytmika jak i klimat gryzą się nieco z obrazem zespołu hardrockowego.
Płytę za to rozpoczyna energetyczny „Just to get into it”. Ukoronowany zaskakującymi solówkami saksofonowymi. Uwagę zwraca fajnie prowadzony bas w „Simple solution” i riffy przywodzące nieco na myśl Kiss – jeden z lepszych utworów na płycie. „Star” – to we zwrotce fajny przestrzenny utwór, nieco mniej łzawy od „Love Hurts” – ale to jego zaleta, nieco bardziej żywy refren nie przeszkadza aby utwór ten był traktowany w kategorii ballady. W tym kawałku nieprzesterowane gitary w tle przywodzą na myśl wpływy country. Kolejnym mocnym punktem albumu jest walcowaty „Claim to fame” – przywodzący na myśl klimatem „Hair of the dog”. Z kolei następny „Whatever you want babe” jest kawałkiem, który najmniej lubię – zapewne z powodu głupkowatej melodii i banalnych gitar. „What’s in it for me” zawiera wszystkie wspomniane atrybuty. Niezły riff, gitary w tle w stylu country, chórki – i kiepska melodia… która wbrew pozorom nie gryzie się zresztą utworu, lecz idealnie do niego pasuje.
Album wieńczy utwór tytułowy, który przyznać trzeba jest reprezentatywny dla albumu mimo, że utrzymany w średnim tempie, mocno zaakcentowany rytmicznie – nie sposób go wysłuchać bez kiwania głową.
Płyta „No mean city” mimo że serwuje nam zmianę nastrojów i nastawienia wobec albumu jako całość jest albumem wyjątkowo dobrym. Powiedziałbym nawet że wybijającym się ponad przeciętność w dyskografii grupy. Zawiera utwory bardziej charakterystyczne i więcej ciekawych melodii. Zaskakuje także zmiennością.
Oceniam go na pięć z minusem – czyli w skali serwisu prawie bardzo dobry.
Na zakończenie, jeśli miałbym przekonać do Nazareth młodszych adeptów rocka – napiszę, że zawsze wydawało mi się, że byli oni największą inspiracją dla Paula Dianno i Guns 'n’ roses…

7,5/10

Piotr Z

Dodaj komentarz