1. Cabin in the woods
2. Riots in heaven
3. What happens on backstage stays on backstage
4. Movie star
5. Crime wave
6. Lynchburg Tennessee
7. Make some noise
8. Hero
9. Friday night fever
10. Johnny & Mary
11. Find my way
Rok Wydania: 2017
Wydawca: Nasty Music
https://www.facebook.com/NastyCrue
Kobieta, a także jej erotyczny aspekt i związane z tym różnego rodzaju
swawole od dawna zajmowały w muzyce metalowej ważne miejsce jako jeden z
tematów poruszanych w tekstach. Jedną z ważniejszych kapel erometalu
jest niewątpliwie grupa Steel Panther. Również do wszelkiego rodzaju
zabaw i używek zaprasza w swojej twórczości między innymi Mötley Crüe. Z
inspiracji powyższymi kapelami, a także glam i pudel rockiem lat 70. i
80. powstała wrocławska grupa Nasty Crue. Zespół mocno angażował się w
image przywołujący minioną epokę: mocny makijaż, bujne czupryny
przepasane opaską na czole, czy wreszcie prześmiewcze odzywki. Tak było
podczas debiutu w 2009 roku, kiedy to odziani w kolorowe, vanhalenowe
legginsy wydali swój pierwszy singiel. Minęło kilka lat. Grupa wydała w
międzyczasie epkę („Rock’n’roll nation”), a także zaliczyła między
innymi występ w jednym z talent show i wkrótce, zmieniając zasadniczo
swój image, wydał swój drugi album pt. „Riots in heaven”. Na płycie
znajduje się jedenaście utworów, które zostały nagrane w składzie :
J.J.- śpiew, Mintay – perkusja, Shuffle – gitara basowa , Paulie –
gitara.
Przenieśmy się więc nieco w czasie… oczywiście tylko muzycznie.
Album otwiera utwór „Cabin in the woods”. Dźwięki niczym z horroru
„Piła”, lecz tylko na chwilę, bowiem od razu rusza wrocławska machina z
fajnym riffem przypominającym „We rock” Dio. Już na wstępie warto
pochwalić fajny młócący bas w tle. Ciekawe, rockowe granie, z lekką nutą
syntezatorów jako przerywnik. Warto również zaznaczyć, że wokalista
zrobił postępy od czasy występu w tv. Bardzo dobry start płyty. Czy
reszta będzie tak dobra, rytmiczna i, co ważne, szybka?
Jedziemy dalej z numerem dwa. To tytułowy „Riots in heaven”. Początek
nie sprawia wrażenia granego w latach 80., ale za to wgniata fajny
ciężki riff, który jest lekko przetworzony, co jest bardzo na plus i co
nadaje siłę temu kawałkowi. Na szczęście wszystko jest na swoim miejscu i
również bas fajnie pływa „falującym” efektem. Jednak cała moc drzemie w
chóralnie zaśpiewanym refrenie. Drugi numer i równie dobry jak
poprzednik. Warto wspomnieć, że do kawałka zrealizowano ciekawe wideo.
Kolejny, „What happens on backstage stays on backstage” (brawo za
tytuł!), zaskakuje na początku syntezatorem. Do tego przygrywa fajnie
zespół, znów z fajnym basem w tle. Numer trochę mi się kojarzy z
dokonaniami grupy KISS. Fajne rockandrollowe granie, w przypadku którego
nie ma co prawda mowy o wynalezieniu prochu, lecz które w zamian
serwuje rzetelne, melodyjne łojenie, ubrane w bardzo dobre solówki.
Końcówka numeru to już wokalne popisy i szkoda tylko, że zdecydowano się
na wyciszenie numeru.
„Movie star” to z początku jakby pseudo-romans, lecz potem już gitary
tną równie mocno, jak perkusja. Dość dziwny rytm ma ten kawałek.
Wokalista natomiast próbuje naśladować Justina Hawkinsa z The Darkness,
mam jednak nadzieję, że jest to zaśpiew dla żartu, swoiste „puszczenie
oczka” do słuchaczy. Sam kawałek jest dość pogmatwany, bo z solówki
gitarowej wybijają się jakby dźwięki techno fabryki. Nieco słabszy od
wcześniejszych, lecz brawa za żarcik z Hawkinsem.
„Crime wave” otwiera bas, jakby zaczerpnięty z Guns N’Roses, lecz potem
jest bardzo różnie: przez świetne granie gitary i raczej słabszą część
zwrotki, po fajne klawisze i świetną melodykę w refrenie. Znów tu są
wysokie rejestry wokalu, lecz tym razem – co od razu da się wyczuć –
śpiewane na poważnie. Szybko, zwięźle i na temat. To, co rock’n’roll
lubi najbardziej.
Kolejnym numerem jest „Lynchburg, Tennessee”. Prawdziwym
rock’n’rollowcom nie trzeba wyjaśniać, jaki trunek wypływa z tego
miasta. Krótka próba perkusji i można grać niczym Motörhead skrzyżowany z
Warrant, Van Halen i Skid Row w jednym. Przy czym jedno jest pewne:
zespół absolutnie nie ma się czego wstydzić, jeśli chodzi o
okołoamerykańskie granie. Znów jest ciężko, mocno wgniatająco. Warto
zaznaczyć, że w tym numerze zespół wspomaga wokalnie Michał Pocheć z
zespołu XIII W Samo Południe.
Numerem siedem na albumie jest „Make some noise”. I znów zespół gra
pełną parą. Znów gdzieś przebrzmiewa Dio, a także ostro imprezujący Ozzy
z lat 80. Lekkie zwolnienie tempa wyzwala tylko jeszcze więcej energii.
Numer idealnie pasujący do wspólnej zabawy na koncertach. Nawet
solówka, która jest bardzo dobra sprawia, że ręce same składają się do
oklasków, a gardło pragnie śpiewu. Ale czemu wyciszenie na końcu…???
Czas na „Hero”. Rozpoczyna go jakby jakiś kiepskiej jakości dzwonek w
telefonie. Z czasem robi się tego niesamowicie skoczny i chwytliwy numer
z rewelacyjną linią basu podczas zwrotki. Czapki z głów. A jeśli chodzi
o refren…, to naprawdę dawno nie słyszałem takiej nośności i
melodyjności. Niby wszystko już było (zwłaszcza w hard rocku/metalu i
refrenach typu „łoooo…”), ale to naprawdę brzmi fajnie, sprawiając, że
jest to zdecydowanie jeden z najlepszych numerów na płycie. Słychać w
nim niesamowitą radość z grania. Cieszy to, że czasem powstają zespoły,
dla których najważniejsza jest zabawa. Trzask analogowej płyty i…
…jesteśmy przy kolejnym kawałku, „Friday night fever”. Numer brzmi
troszkę jak Bon Jovi lub Van Halen, jednak jego najciekawszym punktem
jest fajne uderzanie w struny basu. W porównaniu z tym, co słyszeliśmy
wcześniej, kawałek jest jednak taki trochę nijaki, dlatego spokojnie
można przejść do kolejnego…
…czyli „Johnny & Mary”: klawisze iście rammsteinowe, również reszta
zespołu nie pozostaje dłużna. Jedynym mankamentem jest to, że wokalista
troszkę przestał poszukiwać. Linie melodyczne robią bardzo podobne,
przewidywalne, a wysokie rejestry zamiast olśniewać – zaczynają
irytować. Kompozycję ratuje jednak dokładająca do swoich pieców reszta
zespołu.
Ostatnim numerem na płycie jest „Find my way”. I tu kolejne, tym razem
miłe zaskoczenie. Gitara akustyczna. Grana niezwykle mocno, szybko. Dość
ciekawy, akustyczny numer kończący „zamieszki w niebie”.
Mnóstwo pary i ognia, bardzo udane kompozycje, świadomi swoich
umiejętności muzycy, którzy wiedzą, jak z tego, co już było wykrzesać
jeszcze coś nowego. Czyli po prostu Nasty Crue. Oglądają się za siebie
tylko po to, by zaczerpnąć wzorzec, a nie bezmyślnie kopiować. A stąd
już tylko mały krok do własnej, rozpoznawalnej marki. I to bez tanich
sztuczek w postaci kolorowych peruk i pstrokatych legginsów.
8/10
Mariusz Fabin