Set I
1. The Ecstasy of Gold
(Ennio Morricone)
2. The Call of Ktulu
3. For Whom the Bell Tolls
4. The Day That Never Comes
5. The Memory Remains
6. Confusion
7. Moth Into Flame
8. The Outlaw Torn
9. No Leaf Clover
10. Halo on Fire
Set II
11. Scythian Suite, Op.20 , Second Movement
(Sergei Prokofiev)
12. Iron Foundry
(Alexander Mosolov)
13. The Unforgiven III
14. All Within My Hands
15. (Anesthesia) Pulling Teeth
16. Wherever I May Roam
17. One
18. Master of Puppets
19. Nothing Else Matters
20. Enter Sandman
Premiera: 2019
https://www.metallica.com/
Trzeba mieć jaja z metalu, żeby wejść dwa razy do tej samej wody. Tym bardziej jeśli decyduje się na to zespół, który wytycza trendy. A formuła jest wyświechtana. Ale oto 20 lat po pierwszym koncercie z orkiestrą symfoniczną Metallica postanowiła zrobić to drugi raz. Z tą różnicą, że „S&M2” swoją premierę miało w kinach. Dla zespołu ten rynek to nie pierwszyzna, przecież „Through The Never” – rewolucyjne połączenie koncertu i filmu miało miejsce zaledwie 6 lat temu (również w kinach).
Tym razem to chyba fani czuli większy komfort, że nie zostają rzuceni na nieznane wody (jeśli już tej nomenklatury bym się trzymał). 9 października stawili się tłumnie na premierze. W moim najbliższym kinie wyświetlano 2 seansy i były one wyprzedane niemal do ostatniego miejsca. Na początku panowie z Mety uraczyli nas reklamą swojej fundacji „All Within My Hands”, potem nastąpił nieco przydługi wstęp z fragmentami wypowiedzi muzyków o przedsięwzięciu, by nagle obraz wyostrzył się jak żyleta i oto doświadczyliśmy tego, co 20 lat temu było dane nielicznym, a czego namiastkę później każdy mógł wyświetlić sobie na własnym zestawie video.
Spodziewałem się przede wszystkim nieco innego podejścia organizacyjnego i tak się stało począwszy od sceny. Zespół rozstawiony był na okrągłej scenie pośrodku hali koncertowej, otoczony symfonikami. Ponad sceną natomiast zwisały kręgi (może bardziej walce), na których wyświetlały się wizualizacje. Była to bardziej istotna scenografia dla uczestników koncertu, bowiem realizatorzy skupiali się bardziej na muzykach, zatem animacje oglądaliśmy jedynie w tle. Aranżacje. Mówił o tym sam zespół we wstępniaku. W przypadku pierwszego koncertu czuli się bardziej pasażerami rezultatu zaplanowanego przez Michaela Kamena. Wówczas czuło się że symfoniczne wersje były w pewnym sensie sklejeniem tła i utworów zespołu. Tym razem zespół wgłębił się w przearanżowanie kawałków. Nowe wersje są bardziej zaangażowane. Niektóre wręcz rewolucyjne. Ale o tym później. Od „dwójki” wymagałem wręcz odmiennej setlisty. Pomyślałem wręcz że świetnie by było gdyby żaden utwór się nie powtórzył. To ostatnie było życzeniem nieco naiwnym, ale set faktycznie obfitował w utwory nagrane po oryginalnym „S&M”. Z drugiej strony na pewno tęskniłbym pod nieobecność choćby „No Leaf Clover”. Ale po kolei.
Koncert podzielony jest na dwie części. Podczas pierwszej mamy do czynienia z przytulną przystanią dla fana. Owszem, po patosie „Ecstasy of Gold”, następuje instrumentalne „Call of Ktulu” i kiedy otrzymujemy „For Whom the Bell Tolls” czujemy się bardziej jak w filharmonii niż na koncercie metalowym. Aż pożałowałem że (tak jak niektórzy widzowie koncertu na żywo) nie pojawiłem się na widowni „pod krawatem”. Przyzwyczajony do takich reakcji, miałem ochotę kilkukrotnie zerwać się z siedzenia, zareagować aplauzem, owacjami. Tym czasem publiczność w pełniej kinowej sali była bardzo grzeczna i zdyscyplinowana… tylko od ciągłego nabijania rytmu nogami rzędy siedzeń dosłownie „chodziły”. Ale generalnie ta część koncertu jest bardzo zbieżna z oczekiwaniami. Chłopaki wyszli i zrobili swoje tak jak od nich się oczekiwało. Zrobili to „lepiej”, „bardziej” i z większą pompą. Ale raczej to drugą część nazwałbym bardziej rewolucyjną.
Po przerwie wypełnionej zupełnie niepotrzebną konferansjerką ze strony Larsa, na scenie pojawił się dyrektor orkiestry i na kilka utworów zmienił dotychczasowego dyrygenta. Wprowadził nas nieco w klimat tego co zaraz miało nastąpić. Orkiestra Symfoniczna San Francisco zagrała samodzielnie utwór o Scytach (Siergieja Prokofiewa) iście soundtrackowy i wprowadzający na wyższy stopień misterium. Pomyślałem wówczas, że – owszem – czad – ale idealnie byłoby gdyby to z nimi zagrała Metallica. I oto w następnym utworze, symfonicznym „Odlewnia Metalu” (Aleksandra Mosolova) zagrała orkiestra z Metalliką. Ten utwór w sam raz nie trafił w moje gusta. Taki futuryzm w muzyce klasycznej nie należy do moich ulubionych konwencji, ale szacun za efekt. Następnie na scenie pozostał jedynie James Hetfield i zaśpiewał z towarzyszeniem orkiestry „The Unforgiven III”. Ale dla mnie perełką tej części koncertu, a jak się nad tym zastanowię chyba całego koncertu była akustyczna aranżacja utworu „All Within My Hands” – nie spodziewałem się, że z utworu z „St. Anger” można wyciągnąć taką głębię. Kolejnym rewelacyjnym akcentem był tribute dla Cliffa Burtona. Na scenie pojawił się kontrabasista Scott Pingle i początkowo sam, później z Larsem, brawurowo odegrał basowe solo „(Anesthesia) Pulling Teet”. Ten dźwięk! Włosy stawały dęba!
Do bezpiecznej przystani Metallica dowiozła nas już bez kolejnych wodospadów. Nawet „Nothing Else Matters”, który przejadł mi się przez lata, tutaj zyskał takiego pazura, że był dla mnie więcej niż akceptowalny (choć na początku miałem nadzieję, że wcale go nie zagrają). Na koniec, jak wspomnę sobie wykonanie „One” czy brawurowo odegranego i przyjętego przez publikę „Memory Remains” to chciałbym aby premiera wersji audio była już dzisiaj.
Dobór utworów? Zespół chyba wykazał się salomonowym rozwiązaniem. Mamy tu miks klasyków z garścią nowych kawałków. Trochę rewolucyjnego podejścia (utwory klasyczne). Wiadomo, że każdy z nas w głowie może sobie dopowiedzieć czy wyobrazić, że fajnie byłoby usłyszeć taki czy inny utwór. Ale tak czy inaczej efektem będzie wydawnictwo dwupłytowe. I będzie to zdecydowanie udany następca oryginalnego „S&M”. Zrobili to po raz kolejny i udało im się. Na poziomie artystycznym, a myślę że również na poziomie marketingowym.
A dla mnie jako fana? REWELACJA!
Piotr Spyra