K’uska Sayk’u
La leyenda de la montaña de plata
Inquebrantable
El quebranto del apu
Hijos de las cumbres
Suyanna
Hijo de la noche
Encrucijada
La venganza de ranra orqo
El jucio de Illapa
Arawi
Rok wydania: 2024
Wydawca: Memorias de un despertar
W roku 2021 podczas wojaży po metalowym świecie postanowiłem sprawdzić co też ciekawego słychać w Ameryce Łacińskiej. Wówczas natrafiłem na dwie bardzo dobrze zapowiadające się grupy. Jedna pochodziła z Brazylii i bardzo mocno zainspirowała się starożytnym Egiptem. Druga zaś pochodzi z Peru. Memorias de un despertar, bo o nim mowa nie jest stricte zespołem. Jest to projekt stworzony przez pochodzącego z Limy peruwiańskiego pisarza Marcela Veranda, który postanowił za pomocą muzyki zilustrować swoją powieść osadzoną w świecie fantasy i opowiada o walce dobra ze złem. Do tego celu zaprosił kilkunastu muzyków pochodzących właściwie z całej Ameryki Południowej – między innymi Chile, Argentyny, Brazylii, ale i także Pakistanu czy Portugalii. Bardzo dobry album („Ira & Sacrificio”, recenzja tutaj: LINK) sprawił, że w mojej ocenie można nazwać Arjenem Lucassenem Ameryki Łacińskiej. Co prawda jego Ayreon mocno tkwi w muzyce progresywnej, to jednak oba projekty mają ze sobą bardzo wiele wspólnego. I chyba to też jest mocny atut Peruwiańczyka. Jego projekt jest inny od innych. Drugi album („Reclama tu libertad”, 2023), choć nie łączy się fabularnie z debiutem, to jednak MUD ma swoje cechy charakterystyczne. Jest tutaj, bowiem spory zestaw gościnnych muzyków, jest w doskonały sposób poprowadzona historia, a co za tym idzie wpadające w ucho kompozycje. Wreszcie końcówka roku 2024 przynosi trzeci w dyskografii album. Verand powraca na znane słuchaczom tory i postanawia muzycznie ukazać historię, która wydarzyła się przed historią znaną z „Ira & Sacrificio”. I tym razem tradycji stało się zadość i na albumie nazwanym „Ira & traición” zagościło trzydziestu trzech muzyków z dziesięciu różnych państw. Mamy tutaj przedstawicieli takich państw, jak: Peru, Chile, Gwatemali, Argentyny, Meksyku, Wenezueli, Ekwadoru, Hiszpanii, Finlandii i Kanady. Kto wie może kiedyś do tej listy dołączy ktoś z kraju nad Wisłą. Niemniej zapowiada się znów metalowa uczta, do której powoli można zasiadać.
Album zawiera jedenaście kompozycji, wśród których znalazły również utwory mające swoją premierę na epce „Takiorqowaqay”. Zapraszam więc na wyjątkową przygodę z muzyką Memorias de un despertar. Tę przygodę rozpoczniemy od krótkiego intra „K’uska Sayk’u”.
Już na starcie warto zwrócić uwagę na tę miniaturkę bowiem, po pierwsze wprowadza on w stworzony przez Marcela świat, któremu towarzysza pochodzące z Andów takie instrumenty jak „kena” czy „zampoñas” (tradycyjne instrumenty dmuchane, swą barwą bardzo zbliżone do fletni pana), ale i także języki keczua i hiszpański. W tle możemy usłyszeć przepiękne męskie zaśpiewy oraz grę dziesięcio-strunowych gitar charango. Muszę przyznać, język zbliżony do keczui po raz pierwszy i ostatni w metalu usłyszałem w Nightwish (pamiętny album „Once”). Jest cudnie, a tych gitar charango można słuchać bez końca, tak bardzo inaczej brzmiące niż „nasze” gitary klasyczne czy akustyczne. Warto wspomnieć, że nad wybrzmiewaniem tych wyjątkowych instrumentów czuwa Pepino Correa. Całość spina szumiące w tle źródło wody i klawisze. Numer dwa na płycie to utwór ze wspomnianej wcześniej epki. Kompozycja „La leyenda de la Montaña de Plata” to czysty power metal, czyli jednym słowem galopada, którą próbują trzymać w ryzach wokaliści Deibys Artigas, Fito Flores oraz Marcos Aldava. Na klawiszach Roman Faranfotov. Gitarę basową dzierży Andy Warner, a gitarowe połamańce tworzy Julio Castro, który powrócił na stanowisko gitarowego. Jest to dość męczący i wydawać by się mogło przydługawy utwór. Niestety mimo szaleńczego tempa, niestety wiele się nim nie dzieje. Mam wrażenie, że wokaliści wzajemnie się przekrzykują. Momentami mi to przypomina wokalną farsę Thomasa Vikströma spod znaku ostatnich koszmarków Therion. Na szczęście w pewnym momencie realizator dźwięku też chyba jest już zmęczony i postanawia wyciszyć utwór, wieńcząc tym samym najsłabszy moment całej płyty. Bowiem od tego momentu poziom utworów już będzie tylko rósł. Tak więc przejdźmy do numeru trzy, którym jest „Inquebrantable”. W tej kompozycji gitarowym jest Lukky Sparxx, a za wokal odpowiadają Marcelo Duran oraz Ingrid Castro. Rozpoczynamy bardzo gitarowo sprawą zwykłej gitary elektrycznej oraz charango. Do tego „walczyka” przygrywają dobrze znany instrumenty dmuchane. Z czasem jednak ten numer robi się bardziej rockowy i z czasem przyspiesza. Doskonale tutaj wypada użycie zampoñas. Dodaje to takiego dodatkowego smaczku. Pojawiają się tutaj świetne partie wokalne w refrenie. Jednak to, co najlepsze przed nami w tej kompozycji nadejdzie z czasem, gdy pojawi się solówka. Ależ blackmorowsko się robi w pewnym momencie by w ułamku sekundy przejść na klasycznie maidenowskie brzmienie. Solówka trwa z dobre kilkadziesiąt sekund, a pomysłów tam co niemiara. Gdy już się wydaje, że to koniec, do głosu niezwykle wysoko zaczyna walczyć o swoje Ingrid, która w pewnym momencie serwuje tak cudowną arabeskę, że spokojnie może stanąć obok Sezen Aksu. Ta kompozycja zmiata natychmiast w pył niezbyt udaną poprzednią kompozycję.
Jako czwartą kompozycję postanowiono umieścić drugi „epkowy” utwór okraszony tytułem „El Quebranto del Apu”. Tym razem za bas chwyta Julio Castro, za gitarę Lukky, a za mikrofon wraca wyśmienity Deibys. Co powstanie z takiego połączenia sił? Przekonajmy się. Kompozycja jest dość szybka, chwytliwa. Artigas brzmi tutaj, jakby śpiewał jakąś folkową melodię na rockowo. Fajnie uzupełniają się gitary, które fajnie ze sobą „rozmawiają”. Nie brakuje tutaj także, technicznej wirtuozerii, która co prawda jest dość krótka i szybko mija, lecz miło się jej słucha. Całość jednak sprawia wrażenie, jakby postanowiono przygotować słuchacza na coś, co na długo zapadnie w pamięć. I tak też się dzieje w kolejnej kompozycji, która jest jedną z moich ulubionych na tym krążku.
Oto bowiem czas na zamykający pierwszą część albumu utwór „Hijos de las cumbres”. Za mikrofonem Wenezuelczyk Chego Cabrices, na gitarze fenomenalne solo zagra Julio Castro. Tak więc zaczynamy od dość pompatycznego zdublowanego wokalu Cabricesa. Już od pierwszych sekund partii gitary oraz doskonałej pracy perkusji słychać, że będzie wybornie. I tak też jest. Kompozycja trochę może się kojarzyć Ayreon, ale tutaj jest o poziom wyżej, za sprawą gitary w tle oraz klawiszy. A głowa sama się kiwa w rytm, mimo iż jest dość połamany. Duże ukłony i brawa należą się tutaj także dla wokalisty, który w bardzo dobry i mądry sposób potrafi zmienić nie tylko barwę swego głosu, ale także z łatwością potrafi wyciągnąć „górki”. Wszystko spina niczym klamra początkowy chóralny zaśpiew. Te nieco ponad pięć mija jak okamgnienie, ale dzieje się tutaj tak dużo, że z przyjemnością się tego słucha.
Przejdźmy zatem do szóstej kompozycji, którą jest instrumentalna „Syanna”. Instrumentalny i tylko gitara Julio Castro? To pewnie tylko będą same riffy. O nie. Julio postanowił zagrać świetne partie kilku gitar naraz, do tego stopnia, że w pewnym momencie dochodzi do gitarowej bitwy. Ależ się tego wybornie słucha. Osobiście czuję się, jakbym powrócił na krakowski Rynek Główny, gdzie pod Sukiennicami grywał Robert Pieculewicz. Jest rockowo, melodyjnie. Słychać tutaj, że osoba, która trzyma w dłoniach gitarę rozumie ją i przede wszystkim potrafi jej używać. Szkoda jedynie, że to króciutki numer, bo aż chciało by się więcej. To tylko trzy minuty, ale jakże wyborne one były, dlatego z żalem przechodzę do numeru siedem. Na szczęście jednak jak się wkrótce okaże także stanie się on moim ulubionym na tym krążku.
„Hijo de la noche” to przede wszystkim genialny śpiew Ignacio Rodrigueza, a także gitarowe solo Eduardo Diaza. Ale po kolei, zaczynamy od pianinka, by za chwilę przejść w motyw, który stanie się później melodią refrenu. Głos Ignacio nisko zaczyna swą opowieść, by dać popis swej mocy dopiero w okolicach refrenu. Ależ to będzie dopiero za to melodia. Nawet nie znając języka hiszpańskiego, pozostanie na długo w słuchaczu. Także potężnie dzieje się tle, gdzie klawisze walczą z gitarą i perkusją o to, który najlepiej towarzyszy wokaliście. Na szczęście jednak wszystko tutaj jest na swoim miejscu i każdy instrument jest na równi. Znów dzieje się tutaj tak dużo dobrego, że warto pozostać w tej kompozycji na dłużej by móc rozkoszować się tymi nutami. A do końca pozostały przecież jeszcze cztery kompozycji, w tym jedna, która zmiecie w pył wszystko to, co było do tej pory.
Osiem. „Encrucijada” to rozłożona na role kompozycja, których udział biorą Paulo Domic, Deibys Artigas, Clarisa Aliga, Rodrigo Bravo, Felipe del Valee za mikrofonami, oraz Roman Faravontov na klawiszach. Na gitarze zaś zagra Lukky Sparxx. Główny riff może się trochę kojarzyć z przyspieszona wersją maidenowskiego Troopera. Inna część zagrywki gitarowej to z kolei niemal therionowskie Ginnungagap. Jako że kompozycja owa jest podzielona role, mamy tutaj dużo zmian tempa oraz rzecz jasna wiele głosów. Mądrze w tej kompozycji brzmi perkusja, która potrafi dostosować się zmian bohaterów opowieści. Raz jest iście metalowo, by za chwilę znów grać tylko na werblu, a następnie wejść stopą w zupełnie inne tempo. Z przyjemnością także słucha kolejnych partii gitar, które również mają swoje kilka sekund. Jest to dobra kompozycja, ale z czasem robi nieco monotonna, może z racji ilości wokalistów gdzieś ta środkowa część trochę nuży i nieco męczy. Na szczęście jednak postanowiono w pewnym momencie dać odpocząć wokalistom by w różnym tempie móc zaprezentować główny riff.
Trzecią i ostatnią kompozycja, która wcześniej pojawiła się na epce jest „La Venganza de Ranra Orqo”. I w tej kompozycji postawiono na wielogłosowość. Tym razem jednak następuje całkowita wymiana wokalistów i za mikrofonami stają Chego Cabrices, Romina Barba, Ignacio Rodriguez oraz Deibys Artigas. Co ta zmiana da, posłuchajmy zatem. Przede wszystkim od razu słuchać również zmianę na stanowisku gitarzysty. Powraca Julio i od razu robi się rockowo. Również skocznie jest podczas refrenu, który śpiewają wszyscy razem. Fajnym pomysłem jest włączenie wokali Rominy, która śpiewa zupełnie inaczej od swojej poprzedniczki. Są fragmenty, gdzie tutaj jednego z wokalistów bardzo łatwo można pomylić z Matsem Levénem, ponieważ śpiewa on wyjątkowo wysoko i z charakterystyczną chrypką. Pojawia się także fajny chóralny śpiew zapraszający do wspólnego włączenia się w tę kompozycję. Warto także zwrócić uwagę na niesamowicie dobrze śpiewającego Deibysa, który w tym utworze ma chyba najlepsze swoje fragmenty. Co ciekawe, ten numer nie męczy i słucha się go doskonale. Całość wieńczy zagrywka na gitarze akustycznej. Przed ostatni na tym krążku to „El jucio de Illapa”. Tym razem do głosu dochodzą Paulo Domic oraz Juan Bach. Sprawdźmy zatem jak panowie brzmią w duecie. Rozpoczynamy od pięknego pianinka i werbla, by za chwilę wejść niesamowicie pompatyczne klawisze połączoną z gitarą. A potem już jest jazda bez trzymanki. Jest groźnie, metalowo. Znów prym wiedzie świetna partia perkusji. Ale to wokaliści są tutaj najważniejsi. Ależ dwie zupełnie różne barwy. A jak się doskonale uzupełniają. Jeden to klasycznie rockowy pazur, drugi zaś ma klasycznie hiszpański zaśpiew. Bardziej gardłowy. Świetnym posunięciem jest tutaj zmiana tempa i złagodzenie nieco brzmienia. Powodem jest to, że obaj panowie mają w sobie tyle charyzmy, że trzeba było gdzieś to wypuścić. Znów tutaj dzieje się bardzo dużo dobrego i właściwie nie ma tutaj ani jednej nuty, która byłaby zbędna. Jest zwiększenie mocy tam, gdzie trzeba, jest też miejsce na chwilę odpoczynku by uderzyć z całą siłą na sam koniec. Na sam koniec Memorias de un desperar przygotował coś w rodzaju opus magnum. A ten album to dopiero pierwszy z trzech zaplanowanych części tej historii. W „Arawi” usłyszymy Deibysa Artigasa w towarzystwie Kimberlys Echevveria. Oni natomiast zaśpiewają swe partie w towarzystwie klasycznych andyjskich instrumentów używanych przez Pepino Correę. Zabrzmi również wyspiarska kobza, której używać będzie Patricio Penin. Ten utwór gitarami wypełnią znani już Julio Castro, Lukky Saprxx oraz Sebastián Beltrán, a za perkusją zasiądzie Mauricio Fernández Malonado. Dużo osób występuje w tej kompozycji, ale nie można pominąć muzyków, którzy tutaj występują, podobnie jak w poprzednich kompozycjach. A cały ogrom pracy nad tym albumem słychać w szczególności w tej jednej kompozycji, która zamyka ten album. Posłuchajmy zatem. Rozpoczyna go delikatna gitara i flet. Deibys zaczyna swą opowieść, by za chwilę mogła dołączyć reszta zespołu, a także gitary charango. W fajnym kierunku zmierza ten numer, a co ważne fajnie się rozpędza. Jednak punktem kulminacyjnym jest powodująca ciarki na plecach gra gitar. Czy ktoś prosił o gitarową bitwę? Proszę bardzo, każdy z gitarzystów na swoje kilkadziesiąt sekund i łącznie wypada to niesamowicie. W perfekcyjny sposób także połączono tutaj klasycznych instrumentów używanych w Ameryce Południowej wraz z kobzami, które przecież używane są w na wyspach brytyjskich.
Czas powoli żegnać z tym albumem. Z ogromną przyjemnością polecam przyjrzeć się opowieści, którą prezentuje Marcel Verand i jego muzycy, bowiem jest tutaj dużo bardzo dobrych fragmentów. Album posada również kilka mniejszych wad, ale na szczęście jest tu spora ilość bardzo dobrej muzyki. A co ważne można odkryć nie tylko wielu doskonałych muzyków, ale i także instrumentarium którego rzadko można usłyszeć w innych metalowych zespołach.
8,5/10
Mariusz Fabin