1.Stargate
2.Shemagh In Blood
3.Warrior People
4.Mask Of Anubis
5.Osiris And Seth
6.Cleopatra VII
7.The Magic Of Isis
8.The Sarcophagus
9.Ankhesenamon
10.The Book Of dead
11.Return Of The Medjay
12.The Boat Of Ra
Rok Wydania: 2022
Wydawca: MS MetalRecords
Monica Bellucci, Elizabeth Taylor, Helen Gardner – co łączy te trzy panie? Otóż miały one zaszczyt wykreować na ekranie postać wielkiej, a przy tym przepięknej władczyni Egiptu, Kleopatry VII. O ile świat kina czy malarstwa bogaty jest w najróżniejsze obrazy przedstawiające tę postać, o tyle w muzyce, zwłaszcza metalowej, próżno jej szukać. Co prawda ciężkie granie często inspiruje się starożytnym Egiptem w zakresie treści (Iron Maiden, Therion, Nile), lecz częściej kończy się to jednak tylko na „orientalizacji” brzmienia (izraelski Orphaned Land, tunezyjski Myrath). Na szczęście z pomocą przychodzi brazylijski Medjay. Pomimo że zespół stacjonuje spory kawałek od Egiptu, to doskonale wyczuwa zarówno klimat muzyczny tego kraju oraz jego przebogatą historię. Już przy doskonałym fonograficznym debiucie można było się przekonać, że zespół nie tylko przekopuje egipskie piaski w poszukiwaniu starych bóstw, faraonów i piramid, ale także chętnie spogląda na to, czym jest Egipt dziś (jedna z piosenek została zainspirowana wydarzeniami na placu Tahrir w Kairze). Skład zespołu pozostaje bez zmian: za mikrofonem i na gitarze Phil Lima, na drugiej gitarze Freddy Daniels, na gitarze basowej Samuka oraz za bębnami Riccardo Linassi. Podobnie jak na „Sandstorm”, tak i tym razem zespół zaprosił gości – o nich nieco później, tymczasem rzut oka na doskonałą okładkę: opracowaną w najdrobniejszych egipskich szczegółach książeczkę z tekstami, hieroglifami i rysunkami bóstw oraz samej Królowej. Podróż do gorącego, brazylijskometalowego Egiptu wiedzie przez dwanaście kompozycji.
Zaczyna ją intro w postaci „Stargate”: to tajemniczo brzmiące klawisze i orkiestracje, które z czasem zmieniają się w ciekawe smyczki i dynamiczną grę bębnów. Uwagę przykuwa żeńska wokaliza oraz orientalne instrumentarium i iście „filmowy” klimat. Po krótkiej chwili wydobywa się linia melodyczna, z którą będziemy już w następnym utworze.
„Shemagh in blood” to przede wszystkim niesamowita power metalowa galopada z kapitalnymi orientalnymi wstawkami (żeńskie chóry). Utwór ten ma w sobie wokalną moc, której nie powstydziliby się Halford czy Sheepers (to tło!). Nie zabraknie tutaj jeszcze szybszego tempa, a Lima jest już na tyle charakterystycznym gitarzystą, że bez trudu można wyłapać jego partie solowe. To jednak nie koniec, bowiem w drugiej części kompozycji do głosu dochodzą mocne męskie chóry oraz rytmicznie grające bębny. Ależ się dzieje w tym numerze, a to dopiero początek albumu. Co będzie potem…?
A potem będzie ciężko za sprawą „Warrior people”. Za sprawą napędzającej całość perkusji i świetnej gitarze prowadzącej nie ma tutaj ani chwili wytchnienia. O tym, że Phil jest dobrym wokalistą wiedziałem już w chwili debiutu Medjay. Tutaj natomiast słychać jak robi postępy: ma niezłą moc, chrypę, zadziorność, ale i potrafi wykrzykiwać kolejne frazy. Kompozycja broni się także w momentach wszelkiego rodzaju popisów gitarowych czy melodyjnych riffów. Warto tutaj wsłuchać się niesamowitą pracę sekcji rytmicznej i orkiestracji. W pewnym momencie wydaje się, że kompozycja ma się już ku końcowi, a tu nagle za sprawą wokalu rośnie jej ciężar, osładza ją niczym cukier w miętowej herbacie Qanun.
Czwórka to „Mask of Anubis”. Kolejny numer i kolejny genialny riff. I o ile początek może się kojarzyć z Iron Maiden, to bardzo szybko te skojarzenia umykają za sprawą kroczącej sekcji rytmicznej i dającego z siebie wszystko Limy. Ależ genialną orientalną linię melodyczną tu wymyślono! I jakże rockowo jest zaśpiewana! Nie brakuje tutaj także arabskiej orkiestracji – aż chciałoby się ten numer usłyszeć na żywo na przykład wraz z orientalną orkiestrą. Warto się także wsłuchać w niesłychanie połamany takt – tak mogą grać tylko najlepsi, a Linassi bez wątpienia należy do tych, którzy grać na perkusji potrafią.
„Osiris and Seth” to jeszcze jeden bardzo dobry numer, który rozpoczyna się fajnym riffem. I jak się wkrótce okazuje, jest to linia, którą włącza do swojej partii wokalista. Nie ma tutaj co prawda wielu orientalnych smaczków, kawałek nie jest tak ciężki, jak poprzednie, ale za to możemy rozkoszować się nieco therionowymi zagrywkami. Mamy tutaj także fajną solówkę oraz niespokojną grę na gitarze basowej – na chwilę robi się groźnie i złowieszczo.
Pierwszą część albumu zamyka kompozycja tytułowa. Tak więc oto ona, Królowa „Cleopatra VII”. Fajerwerki? Proszę bardzo. Na początku delikatne smyki, które przeradzają się w groźne spojrzenie Królowej. Tu już orientalnie zespół leci po całości włącznie z użyciem języka arabskiego – to recytacja poematu autorstwa Olavo Bilaca, w wykonaniu wyjątkowego gościa, którym jest pochodząca z Palestyny Oula Al-Saghir. Jej arabskie wersy brzmią magnetycznie, podobnie jak zakręcony mocarny riff, podtrzymany przez orientalne wokalizy, który można by porównać do burzy piaskowej – zmiata wszystko obsypując z ogromną siłą piaskiem pustyni. Siła tego pustynnego tornada wzrasta z każda sekundą. Chwilę wytchnienia daje środek kompozycji: arabskie skrzypce, gdzieś w tle pobrzękujące dzwoneczki kairskiej kafejki, jedynej, która nie została zasypana i może dać wytchnienie. Lecz gdy tylko wychylimy głowę zza jej drzwi, przekonamy się, że burza trwa nadal. Całość pięknie wieńczy niesamowity śpiew Limy, u którego słychać jak z techniczną sprawnością bierze oddech pomiędzy kolejnymi frazami.
Drugą część wędrówki po starożytnym Egipcie według wojowników Medjay zaczynamy od „The magic of Isis”. To przepiękna ballada. Phil zaczyna tutaj delikatnie w towarzystwie pianinka. Lecz to, co wydarza się kilka chwil później sprawia, że na plecach pojawiają się ciarki, a szczęka opada aż do samej podłogi. Oto bowiem znów po arabsku swoje partie niezwykle cudownie wyśpiewuje Oula. Słuchając jej głosu zastanawiałem się, gdzie można by go umieścić i myślę, że najbliżej będzie mu do Natashy Atlas. Za sprawą cudownych klawiszy, orkiestracji no i tego duetu jest potężnie, dostojnie, także za sprawą męskich głosów w tle.
Kolejnym fajerwerkiem na tym albumie jest kolejna kompozycja, „Sacrophagus”. Otwiera ją motyw niczym z filmu „Mumia”, a w wyobraźni pojawiają się ganiające po Kairze krwiożercze mumie. Pojawia się jeszcze jeden gość, w postaci znanej nam z pierwszego albumu May „Undead” Puertas i od razu odpala petardę. To, co ona tutaj wokalnie wyrabia to jest coś kosmicznego: swój czysty śpiew co chwilę zmienia na growl (rodem z tytułowego sarkofagu), co jest świetnym posunięciem, bo May umie to robić wręcz doskonale. Jest i szczypta arabeski na odpoczynek – są więc i darbuki, i charakterystyczne egipskie dzwoneczki czy skrzypce, no i perfekcyjna sekcja rytmiczna.
Kolejny utwór i kolejna petarda. „Ankhesenamon” to kompozycja, w której gościnnie swój udział wzięła Mafra. Znów jest potężnie, basowo, wgniatająco. Riff sprawia, że głowa sama chodzi góra-dół. Zadbano o bardzo dobrą wymianę fraz pomiędzy wokalistami, a chóry żeńskie mają niesamowitą frajdę z odśpiewanych nut. Nie brzmią tak jak chóry w Europie, które użyczają swego głosu metalowym bandom. To zupełnie inna kategoria i waga śpiewu. Druga część kawałka to już majstersztyk w postaci arabskich orkiestracji i solówki na gitarze okraszonej genialną perkusją i gitarą rytmiczną. Co ponadto? Idealnie wyważona gra na arabskim oudzie ze znów dobrą żeńską wokalizą, przygotowującą grunt pod finał piosenki: kroczący męski chór.
Czas na „Book of dead” i już od startu jest metalowo, z fajnym orientalnym zagraniem będącym kuzynem maidenowskiego „Powerslave’a”. Słuchając Medjay odnoszę także wrażenie, że wokalista jest ekspertem od tych wszystkich bliskowschodnich ozdobników. I znów te darbuki, ale piękniej się robi z każdą sekundą, kiedy te arabeski współbrzmią z ciężkimi gitarami. Wszystko jest tutaj idealnie wyważone i podane słuchaczowi w idealnych proporcjach.
Przedostatni na płycie to „Return of the Medjay”. Z początku wydawać by się mogło, że to wojownicy powracający na felukach do swych domów. Tak mniej więcej brzmią pierwsze frazy utworu śpiewane na głosy i z niezwykłym kunsztem a capella przez chór i solistę. Chwilę później robi się już iście Medjayowo, czyli ciężko, metalowo i szybko, ze zmianami tempa. Są także wściekle grające arabskie smyczki oraz rozwiązanie początkowego chóralnego patentu, który został brawurowo zmetalizowany. Żeby jednak nie było zbyt „włosko”, to postawiono na klasyczne ciężkie metalowe riffy, które z każdą swą nutą wgniatają w fotel. Jest także miejsce na wymianę solówek pomiędzy gitarzystami. Co ważne, gitara rytmiczna nie gra tutaj w kółko jednego akordu, a i tak wszystko trzyma się w ryzach przez całą kompozycję. No i na koniec jeszcze perkusyjno-darbukowy popis, który w połączeniu z ciężkim riffem rozjeżdża słuchacza niczym niemiecki czołg spod znaku Accept.
Na koniec pozostał już tylko „The boat of Ra”, kawałek stanowiący dopełnienie tego doskonałego albumu. Męskie wojenne krzyki, oud i nisko nastrojone smyki, tak jak brzmi klasyczna arabska orkiestra. Do tego znów kapitalny riff, a to, co się dzieje znów wokalnie w tle, to aż ciarki przechodzą. Gitara natomiast gotuje istne piekło: jest melodyjnie, ale i ciężko. Podobnie dzieje się ze śpiewem – wokalista nie odśpiewuje tylko swych partii, a wręcz je dokładnie interpretuje. Warto znów się wsłuchać w pracę sekcji rytmicznej: brzmi absolutnie nieeuropejsko, co jest olbrzymią zaletą.
Dwanaście kompozycji, każda kolejna lepsza od poprzedniej. Brazylijski Medjay w swym debiucie, „Sandstorm”, zawiesił sobie poprzeczkę bardzo wysoko. Obawiałem się czy swym drugim albumem jej nie strąci. Nie strącił. Mało tego, podniósł ją jeszcze wyżej. Teraz już tylko czekam na koncerty w Europie i w Polsce, może z towarzystwem mini arabskiej orkiestry…? Jedno jest pewne: oto powstał zespół, który w swojej kategorii wagowej spokojnie może konkurować z takimi kapelami jak Myrath czy Orphaned Land.
9,5/10
Mariusz Fabin