1.Egyptian Beast
2.Medjay
3.Death In The House Of Horus
4.Revenge Of Horus
5.Rise For Glory
6.Sandstorm
7.Lady Of The Nile
8.Violate
Rok Wydania: 2020
Wydawca: Voice Music
https://www.facebook.com/medjayofficial
Bardzo lubię, kiedy dany zespół ma pomysł na siebie. I dotyczy to zarówno wizerunku, jak i muzyki oraz tematyki tekstów. I właśnie taki zespół udało mi się wypatrzeć oraz wysłuchać, który coś ciekawego ma do powiedzenia. Nazywa się Medjay, pochodzi z Belo Horizonte w Brazylii i powstał 2018 roku. Ma na swoim koncie dwa single (z 2019) oraz, co najważniejsze, pełnometrażowy debiutancki album, zatytułowany „Sandstorm”, który ukazał się pod koniec roku 2020. Zanim przejdę do meritum i opiszę muzykę stworzoną przez brazylijski kwartet, warto zaznaczyć czym jest Medjay (czyt. Medżaj). W dużym skrócie byli to w przeważającej większości mieszkańcy Nubii, którzy byli zorganizowani w coś na kształt jednostki wojskowo-policyjnej, strzegącej granic starożytnego Egiptu, a także świątyń, grobowców i osad.
Ktoś może powiedzieć: starożytny Egipt, Brazylia i metal – to się nie może udać. Postaram się zatem udowodnić, że panowie Samuka (gitara basowa), Freddy Daniels (gitara) , Phil Lima (gitara, śpiew), Ricardo Linassi (perkusja) mają głowę na karku i doskonale wiedzą, jak to wszystko zgrabnie połączyć. Dodatkową zachętą niech będzie fakt, że na albumie pojawiają się goście, w tym sam Rafael Bittencourt z grupy Angra.
W imię Horusa czas więc zacząć ten króciutki, bo mający zaledwie nieco ponad trzydzieści kilka minut album. Aby wejść w egipski klimat zespół serwuje introdukcję, „Egyptian beast”. Mamy tu dźwięk przesypywania piasku, przepiękną grę klawiszy oraz darbuki i innych bębnów, których tu używa Tiago Vitek. Bez żadnego trudu można sobie wyobrazić wschodzące nad Nilem słońce. Płynnie przechodzimy w utwór będący przywitaniem się ze słuchaczem. „Medjay” to przede wszystkim mocny, rytmiczny riff okraszony ciekawymi technicznymi wstawkami. Głos wokalisty jest ciekawy, ma w sobie dużo młodości, ale i zarazem zadziorności. Doskonale wie, kiedy „nadepnąć”, a kiedy nieco odpuścić. Warto też zwrócić uwagę na doskonałą dykcję i angielszczyznę, która nie ma w sobie ani krzty brazylijskiego akcentu. Polecam też się wsłuchać w grę basu i gitar. Oj, nie jest to takie sobie riffowanie. Ależ tam palce fajnie idą po gryfie! Miło dla ucha wpada zmiana rytmu. Nie powiem, dzieje się na początku tego krążka, a będzie jeszcze lepiej.
Dwójka to „Death in the house of Horus” z gościnnym udziałem Césara Martinsa w części solówkowej. Niech nikogo nie zmyli delikatne, klimatyczne intro do tego kawałka, bo to, co się dzieje później to jest już ciężkie granie najwyższej próby. Mamy tu genialną grę gitar i sekcji rytmicznej. A całość wypełnia znów świetna partia wokalu, od niemal orientalnych linii melodycznych, aż po swoiste „maidenowanie” – słyszę gdzieś w tle inspiracje „Powerslave”. Następnie przyspieszamy i robi się wręcz oldschoolowo. Nie ma tu żadnego kombinowania. Niesamowitą jest praca perkusji, no i rzecz jasna zdolności techniczne gitarzystów. Ach, i te arabskie smaczki zagrane na arabskich bębnach. Ależ w tym momencie niesamowicie Samuka bulgoce na swoim basie. Całość tego znów dobrego numeru spinają mocne, ciekawe klawisze i gitary, które jeszcze bardziej wprowadzają ciężki klimat.
Pierwszą połowę albumu zamyka „Revenge of Horus”. I tym razem pojawia się gość. Jest to Marilia Zangrandi. Znów zaczynamy od świetnej partii arabsko brzmiących instrumentów klawiszowych, do których za chwile dołączają nadające rytm gitary. Dość proste granie, ale za to jak kapitalnie to brzmi. Ileż tu jest zmieniających się kapitalnych melodii – szczególności polecam się wsłuchać w tę linię po długiej falsetowej frazie Limy. Ależ ten chłopak ma niesamowite możliwości! Przyznaję, że słucha się tego wybornie, z uśmiechem na ustach i nadzieją, że są jeszcze na tym świecie młodzi ludzie, którzy potrafią tworzyć w przemyślany sposób. W końcowych fragmentach kompozycji pojawia się żeński głos i powoduje, że z tego zadziornego numeru nie zostaje nic. Ale jest za to piękne pianinko i ten głos. Niemal operowy, ale nie są to kolory Theriona czy nawet Nightwish. To zupełnie inna kategoria. Ależ ona ma niesamowicie piękny ten sopran, którego używa śpiewając wcześniejszą linię melodyczną wokalisty. Niezwykle dojrzałe to posunięcie.
Stronę B krążka otwiera kompozycja, którą napisał wspomniany już wcześniej Rafael Bittencourt. „Rise for glory” rozpoczynają arabskie flety, by następnie przejść w całkiem przyjemną i melodyjną grę gitary. No i ten wokal, który sprawia, że na plecach pojawiają się ciary, aż wraz z Limą chce się śpiewać ten niezwykle poruszający refren. Całkiem przyjemne metalowe granie, okraszone znów świetną partią gry na arabskim bębenku.
Jednak to, co zdarzy się w następnym utworze, „Sandstorm”, wymaga wstępu. Grupa zdecydowała się w nim bowiem oddać hołd wielu osobom, które demonstrowały na kairskim placu Tahrir, gdzie na przełomie stycznia i lutego 2011 roku domagano się polepszenia sytuacji życiowej Egipcjan, a przede wszystkim odsunięcia od władzy prezydenta Hosniego Mubaraka. Podczas tych demonstracji zginęło 846 osób, rannych zostało 6000, a kilkanaście tysięcy osób aresztowano. Tym większy szacunek dla zespołu, że nie poszedł na łatwiznę i nie opowiada wyłącznie o zamierzchłej przeszłości, ale i też o tym, co było ważne i działo się całkiem niedawno. Zaczyna się od nawoływania tłumu, by za chwilę przejść w gitarowe riffy. Melodia jest mocno zbliżona do poprzedniej kompozycji, można by rzec, że jest to jej kontynuacja, ale o wiele mocniejszym wydźwięku. A i grana jest również mocniej i bardziej żywiołowo, ze świetnym perkusyjnym przerywnikiem w połowie utworu, a potem niemal orientalnym wokalem i świetną solówką. Tych kilka minut to według mnie najlepszy fragment albumu. Ale za to jak zagrany! Aż trudno uwierzyć, że to dzieło kogoś z Ameryki Łacińskiej, kogoś, kto nie ma nic wspólnego z krajami Maghrebu. Jest przejmująco, mocno. Z mocnym gitarowym riffem i wywołującymi ciarki nawoływaniami będącymi błogosławieństwem i zarazem prośbą o pokój. Potem wkraczamy już w typowo metalowe rejony, z rozmową dwóch gitar, by wspólnie zakończyć tę bitwę. Po tym utworze nie pozostaje mi nic innego, jak tylko bić brawo i kłaniać się nisko. Panowie z Orphaned Land i Myrath – w Brazylii wyrosła wam konkurencja. Już zacieram ręce na drugi krążek, który będzie opowiadał o Kleopatrze.
Podstawową część albumu kończymy na „Lady of the Nile”. To balladka, będąca swego rodzaju wyciszeniem po mocnych metalowych dźwiękach. Mamy tu znów fajny śpiew, tym razem delikatny, przejmujący, a bębny i gitary nie pozostają dłużne wokaliście. Głos gościnnej wokalistki May Undead również jest doskonale wyważony, nostalgiczny, perfekcyjnie zrównany z Philem. Pod względem gitar też dzieje się przyjemnie dla ucha. Jest tak, jak ma być, niemal płaczliwie, z przepiękną grą pełną wyczucia emocji.
Jako ostatni zespól serwuje cover. I to nie byle jaki. Nie jest też żaden Iron Maiden, Accept czy Metallica. To „Violate” z repertuaru Iced Earth. Pamiętacie melancholijny głos May Undead w poprzednim numerze? To zapomnijcie o nim, bo tu zmiażdży on swym growlem, nie naśladując na szczęście ślepo Matta Barlowa. Wersja nieco inna od oryginału – czy lepsza czy gorsza trzeba ocenić samemu. Ależ tu jest moc, aż żal, że to już koniec metalowej przygody z Brazylijczykami.
Doskonałe metalowe dźwięki, bardzo dobry poziom grania, świetny wokal, smaczki w postaci orientalnych dźwięków. Wszystko to zapewnia „Sandstorm”. Medjay postawił sobie poprzeczkę bardzo wysoko i mam nadzieję, że jeszcze będzie o tym zespole głośno w metalowym świecie. Z niecierpliwością będę czekać na drugi album („Cleopatra VII”), wierząc, że zespół dopiero się rozkręca, a poprzeczka będzie widniała coraz wyżej.
9/10
Mariusz Fabin