1. Stones
2. The Voice Of My Father
3. Star, Sand And Shadow
4. Dead God’s Son
5. For You
6. I Am The Way
7. Runner Of The Railways
8. Death March For freedom
9. I Dream
10. Truth Shall Set You Free
Rok wydania: 2020
Wydawca: Nuclear Blast
http://www.facebook.com/markohietalaofficial/
Odłączenie się od swej macierzystej kapeli I stworzenie solowego
materiału zazwyczaj niesie ze sobą pewne ryzyko. Zapewne zawsze będą
tacy słuchacze, którzy będą oczekiwali kompozycji zbliżonych do tego, co
już słyszeli do tej pory. Znajdą się również i tacy, którzy będą
czekali na coś zupełnie nowego. W takim przypadku artysta staje przed
nie lada wyzwaniem: czy zaryzykować i iść za głosem serca czy iść na
łatwiznę? Dlatego też z niecierpliwością oczekiwałem na premierę
solowego albumu basisty grupy Nightwish, Marko Hietali, który jeszcze w
czasach występów w Sinergy wykazywał się niezwykłym talentem gry na
basie, oraz który dzięki swemu mocnemu głosowi podkręca repertuar
Nightwish. Mój apetyt na solowy album podsycił ponadto jego fenomenalny
występ podczas koncertu Ayreon w 2018 roku.
W roku 2019 Marko wydał najpierw fińskojęzyczną wersję owego albumu (pt.
„Mustan Sydämen Rovio”), by z kolei z początkiem nowej dekady wydać
wersję anglojęzyczną. Do solowego projektu Marko Hietala, który zarówno
śpiewa jak i gra na gitarze basowej, zaprosił także perkusistę Anssiego
Nykänena. Na gitarze zaś zagrał Tuomas Wäinölä, a na klawiszach zagrał
Vili Ollila.Projekt wspomógł także kwartet smyczkowy (Jousikaiku
quartet). Pora więc sprawdzić jak wygląda i brzmi muzyczna wyobraźnia
Marko Hietali.
Jako otwieracz mamy „Stones”. Po nieco akustycznym wprowadzeniu
następuje dobra, rockowa gitara. Głos Hietali brzmi nieco inaczej niż w
Nightwish, jest on tu spokojniejszy i bardziej wygładzony. Na szczęście
jednak w refrenach jest ten dobrze znany ogień i pazur. Od razu także
słychać, że Marko potrafi napisać ciekawą melodię, a w samej kompozycji
dużo dobrego się dzieje, mamy tu na przykład niemal Blackmore’owski
fragment na gitarze. Dla lubiących interesującą grę klawiszy też się coś
tu znajdzie, a i słychać także wikingowe pomruki w chórkach. „Kamienie”
to chwytliwa kompozycja, która ciekawie wprowadza w album.
Dwójka to „The voice of my father”, którą rozpoczyna klimatyczna gitara,
groźnie współgrająca z basem. Dzięki dość wolnemu rytmowi możemy wczuć
się w odpowiedni klimat: jest melancholijnie, ale i dzięki temu bardzo
ładnie. Basista śpiewa tu niezwykle hipnotyzująco, a w refrenie
przypomina Eltona Johna. Klawisze zaś latają gdzieś w okolicach Dona
Airey’ego. Całość tego niezwykle magicznego numeru wieńczy podwyższenie
nastroju i emocji, ale tylko po to, by ładnie wygasić piosenkę.
Szczególnie warte uwagi są tu gitary i pianinko, które dba o nastrój.
Trzecią opowieścią jest „Star, sand and shadow”. Następuje tu
diametralna zmiana nastroju. Po dość dziwnym klawiszowym wprowadzeniu,
które może kojarzyć się z improwizacjami Jeana-Michela Jarre’a,
następuje coś, co można by określić „duchem Nightwish”. Numer rozpędza
prosty, acz efektowny riff, no i te klawisze, które jednoznacznie
przywodzą na myśl macierzysty band. I o ile zwrotka jest interesująca,
bo okraszona hietalowym pazurem i ciekawymi bębenkami w tle, o tyle
refren jest jakiś nijaki. Mam tu na myśli frazy śpiewane przez Marko –
brzmią one jakby nie było na nie pomysłu. Na szczęście całość ratują
nightwishowskie patenty: klawisze i gitara. Gdyby więc pozmieniać trochę
refren, byłby to doskonały numer, a tak jest dobrze, ale…
„Dead God’s son” z początku częstuje słuchacza około-ayreonowymi
klawiszami, by za chwilę w akompaniamencie gitary basowej mógł zaśpiewać
jej właściciel. W tej kompozycji warto zwrócić uwagę na sposób
śpiewania Hietali. Z początku brzmi on trochę jakby wyjęty z jakiegoś
musicalu, by w refrenie zmienić się na w pełni rockową barwę. Znów uwagę
przykuwają klawisze, które momentami delikatnie imitują dzwoneczki, za
chwilę zaś wraz z gitarą brzmią ciężko, rockowo. Gdzieś w tle przygrywa
również kwartet smyczkowy. Ależ tam się pięknie dzieje. Mam wrażenie, że
w tym numerze równie świetnie poradziłby sobie Ronnie James Dio, bo
jest on trochę w jego stylu. Na plus również solowy popis gitarzysty:
trzeba przyznać, że solóweczka niczego sobie.
Po tych arcypysznych kilku minutach przechodzimy do numeru pięć. „For
you” prezentuje dość niespokojny nastrój za pomocą gitary, czystego
śpiewu oraz różnych „kosmiczno-wulkanicznych” efektów. Marko udowodnił
już, że doskonale radzi sobie z tworzeniem melodii, jednak ten numer
jest doskonałym przykładem na ukazanie emocji w śpiewie. Uderza w
odpowiednich momentach, w innych z kolei perfekcyjnie przedłuża swoje
frazy. Kolejną smakowitą rzeczą jest wykorzystanie pojawiających się tu i
ówdzie chórków. Ot, tak sobie one płyną, sprzyjając bujaniu się w rytm
muzyki. A całość dopełnia niemal floydowska solówka oraz Hammond w tle.
Jest pięknie, a na plecach pojawiają się ciarki.
Stronę B albumu otwiera „I am the way”. Znów delikatne pianinko, które
buduje nastrój dla Marko. Później już tylko lepiej. Numer brzmi w pewnym
momencie dostojnie, ale i chłodno za sprawą łańcuchowej perkusji. Brzmi
to bardzo skandynawsko, gdzieś w głowie majaczą lodowce północy i
śniegi. Gitary jest tu niewiele, a jeśli się już pojawia, to tylko po
to, by nadać kompozycji rytmu i gdzieś podbić chłód zimną solówką. Ależ
znów jest przepięknie i emocjonalnie! Aż żal, że w tle nie słychać
wokaliz Tarji lub Floor.
Po tych skandynawskich chłodach czas się rozgrzać, co bez problemu
zapewni „Runner of the railways”. Jest szybko, ze szkockimi
przygrywkami. Hietala tym razem w pełni rockowo, jak przyzwyczaił nas do
tej pory. Lokomotywą jest tu gitara, reszta muzyków to wagoniki, które
pędzą za nią przed siebie. Jeśli się dobrze wsłuchać, to i skrzypce
dogrywają do kotła, jaki nam wybrzmiewa w słuchawkach. Znalazło się tu
również miejsce dla solówki na Hammondzie. Ot, wesoło i skocznie się
zrobiło.
„Death march for freedom” odpala grającą po trzewiach gitarę basową, by
dać odrobinę miejsca Hammondowi. Numer dość rockowy, trochę pod
ostatnich Purpli. Całkiem niezły, ale klimatem odstający trochę od tego,
co wybrzmiało do tej pory. Nie ma tu fajerwerków, jest standardowe
rockowe granie, całkiem zwyczajne, lecz miłe dla ucha.
Przechodzimy do „I dream” i od razu wracamy do niesamowitego klimatu z
pierwszej części albumu. Na pierwszym planie mamy niezwykle czystą grę
gitary basowej i wokal, wędrujący bez bólu po bardzo różnych rejestrach.
Marko potrafi i szeptać, i śpiewać bardzo nisko, jak i troszkę wyżej.
Druga część to z kolei lekka zmiana nastroju. Jest ciężko, z frapującą
partią klawiszy i gitarą. Sama kompozycja przeszywa czernią, ale i też
magią, jaka się w za jej sprawą wytwarza.
Dopełnieniem całości jest „Truth shall set you free”. Jeszcze raz gitara
akustyczna i smyczki. Szef projektu śpiewa tu delikatnie, a wtóruje mu
chórek w tle. Znów ma się wrażenie, że piosenka sobie płynie niczym woda
w potoku. Na pierwszy plan wychodzi tu natomiast kwartet smyczkowy i…
jest pięknie, są rozmarzone dźwięki, a do tego nietypowe nabijanie rytmu
przez perkusistę. Całość wieńczy gitara akustyczna.
Marko Hietala niewątpliwie zaskoczył, bo nie spodziewałem się po nim tak
niecodziennej muzyki. Nie ma tu stricte metalowego oblicza basisty
Nightwish, ale to akurat bardzo dobrze – dzięki temu możemy poznać inne
rejony jego muzycznej wyobraźni. Nie ma tu mowy o chaosie i
przekrzykiwaniu się instrumentów: w danym momencie na pierwszym planie
pojawia się ten najbardziej odpowiedni, a reszta mu wtóruje. Album jest
poza tym doskonale przemyślany, a każdy pojawiający się dźwięk ma swoje
miejsce. “Pyre of the black heart” to płyta zdecydowanie warta poznania.
8,5/10
Mariusz Fabin