01. Daydreamer’s Nightmare (14:19)
02. Time Will Tell (18:30)
03. Love And Beyond (4:16)
04. Reality Fades (6:56)
05. Beyond Reality (9:02)
06. Voyager (14:39)
Rok wydania: 2009
Wydawca: Mangrovian Music
http://www.mangrovemusic.nl
Progresywne korzenie Mangrowca
Holenderski zespół Mangrove zdobył sobie w Polsce dość sporą
popularność, no może raczej ma u nas sporą rzeszę swoich wielbicieli.
Zresztą generalnie muzyka progresywna z Holandii cieszy się u nas dużym
uznaniem. Ciekawe, że sami muzycy Mangrove uważają, że holenderska scena
muzyczna ma się niezbyt dobrze. Mam jednak wrażenie, że jest wręcz
przeciwnie, a nawet można powiedzieć o wyjątkowym i unikatowym stylu
holenderskiej twórczości progresywnej.
Muzykę tej grupy zaliczyć można najprościej do nurtu neoprogresywnego,
ale w odniesieniu do nowej płyty byłoby to jednak zbytnim uproszczeniem.
Nad całym albumem unosi się duch starych dobrych lat 70, kiedy rock
progresywny był po prostu progresywny, i kwitł w najlepsze. Przejawia
się to najbardziej w produkcji nagrań, które momentami wydaje się być
wręcz archaiczne, ale z drugiej strony nie razi współczesnego
słuchacza. Początkowe przesłuchania tego krążka nie wywierają jakiegoś
szczególnego wrażenia. Być może ma na to wpływ właśnie dość
charakterystyczne brzmienie, które z czasem jednak staje się wyraziste i
adekwatne do tej muzyki.
Muzycy Mangrove postanowili nagrać płytę ambitną, zaangażowaną i
koncepcyjną. Raptem sześć utworów trwa aż 67 minut, więc jest to
rzeczywiście swego rodzaju wyzwanie. Warto dodać, że dwa utwory trwają
po ponad 14 minut, a jeden blisko 19! Obecnie nie jest to oczywiście nic
nadzwyczajnego, ale często zamiast przemyślanej i spójnej muzyki,
otrzymujemy nie do końca zaplanowany zlepek fragmentów, lub po prostu
zwykłe dłużyzny. W przypadku nowych nagrań Mangrove mamy jednoznacznie
do czynienia z pierwszym przypadkiem. Długie utwory są ozdobą tej płyty.
Już od rozpoczynającego „Daydreamer’s Nightmare” mamy do czynienia z
rockiem progresywnym najwyższej próby. Wielowątkowa, spójna kompozycja
zawiera w sobie esencję rozbudowanych form muzycznych. Szczególnie na
uwagę zasługuje gra na gitarze Rolanda van der Horsta, który jest
jednocześnie wokalistą. Jego styl nawiązuje do najlepszych (neo)
progresywnych wzorców.
„Time Will Tell” to najdłuższa kompozycja na płycie i zarazem jednak
jakby nie do końca tak spójna jak pozostałe. Trochę sobie zaprzeczyłem,
ale jest w tym nagraniu coś denerwującego. Ma ono ewidentnie dwie
części, z których pierwsza, trwająca około 10 minut, nie do końca mnie
właśnie przekonuje. Niby wszystko jest w porządku, ale ten przydługi
wstęp jest zbyt radosny, zbyt swawolny, zbyt żartobliwy, a w każdym
razie tak go odbieram. I znów paradoksalnie do moich wcześniejszych
słów, ten fragment jest na wskroś holenderski, taki Kayak połączony z
Focus, co tutaj akurat trochę razi. Być może jest to celowy zabieg, aby
pozwolić słuchaczowi docenić drugą część „Time Wil Tell”. To naprawdę
przepiękny fragment, który nazwałbym prywatnie „Echoes Not Of This
World”. Początkowo słyszymy charakterystyczne wręcz skopiowanie
klawiszy, ewidentnie kojarzące się z wielkim utworem Pink Floyd, a
następnie unikatowe wydawałoby się, ale jednak możliwe do skopiowania
brzmienie gitary Nicka Barretta w utworze „Green-Eyed Angel” z płyty
„Not Of This World”, Pendragon. Wiem, że muzycy Mangrove nie przyznają
się do wpływów tego ostatniego zespołu, a nawet twierdzą, że go nie
znają, ale jednak tutaj piętno to jest ewidentne. Nie ma w tym zresztą
nic złego ani nagannego, wręcz przeciwnie – dało naprawdę znakomity
efekt, który w moich oczach (uszach) ratuje cały utwór.
„Love And Beyond” jest natomiast najbardziej urokliwym nagraniem na
całej płycie. To przepiękny, półakustyczny utwór, o delikatnej i
zwiewnej melodii. Po dwóch rozbudowanych, monstrualnych wręcz
kompozycjach, stanowi jakby odprężenie, zrelaksowanie, które ma nas z
kolei przygotować na następne bardziej złożone i zakręcone kompozycje.
Kolejne dwa nagrania nie są jednak aż tak wymagające. Wręcz przeciwnie –
kontynuują dość spokojną nutę wprowadzoną przez „Love And Beyond”, choć
mamy tu już więcej typowo progrockowego grania, z mnóstwem znakomitej
gitary i delikatnych pasaży instrumentów klawiszowych. Klawiszowiec
Chris Jonker na żywo jest niebywale ekspresyjnym i energicznym muzykiem,
ale na tej płycie troszeczkę jakby odsunął się w tył, oddał pola
gitarze. W większości przypadków tworzy raczej muzyczne tła, teksturami
buduje podkład dla reszty muzyków. Jednak jego czas nastaje w końcówkach
poszczególnych nagrań, kiedy jego instrument wysuwa się na plan
pierwszy, a brzmienie klawiszy oscyluje raczej w klimatach
neoprogresywnych.
Utwór tytułowy to wręcz potencjalny mały przebój, no może raczej
nagranie o dość chwytliwej jak na ten rodzaj muzyki melodii. Po raz
kolejny Roland van der Horst daje popis gry na gitarze, choć jego śpiew,
a właściwie barwa głosu mogą drażnić, a w każdym razie nie przekonywać.
Zresztą o tym jeszcze wspomnę.
Uważam, że każdy album powinien być przemyślany, nie tylko pod względem
zawartości, ale również kolejności nagrań. Dobrą płytę można czasem
poznać po tym jak się kończy. Krążek powinien się kończyć utworem, który
pasuje na zakończenie, który konkluduje i zamyka cały album,
podsumowuje go i daje do zrozumienia, że to rzeczywiście koniec. Tak
jest niewątpliwie w przypadku zamykającego „Beyond reality” utworu
„Voyager”. To kolejna z tych dłuższych form, a według mnie jedna z
najlepszych, jeśli nie najlepsza. Mamy tutaj Mangrove w pigułce, cały
charakterystyczny holendersko neoprogresywny styl, który łączy ogromną
klamrą muzykę lat 70 z obecnymi. Kończące to nagranie i całą płytę, solo
na gitarze wywołuje po prostu drżenie i mrowienie, ten
charakterystyczny dla wielbicieli Muzyki dreszcz na plecach, który
znamionuje coś wielkiego, a na pewno chociażby wzruszającego. Mnie ta
muzyka wzruszyła, i już za to mogę być jej wdzięczny.
Po początkowych rozczarowaniach, po wielu próbach, okazało się, że nowy
album Mangrove jest czymś naprawdę wyjątkowym. Pozornie wtórny, ograny
do bólu styl okazał się ukrywać ogromny potencjał kompozytorski, a
przede wszystkim wielką umiejętność tworzenia niebanalnych,
rozbudowanych nagrań, przeplatanych krótszymi, nie mniej jednak ważnymi i
porywającymi utworami. Poruszać się na dzisiejszej scenie progresywnej
nie jest na pewno łatwo, ale czy kiedykolwiek tak naprawdę było? Każdy
zespół, każdy wykonawca poszukuje swojej tożsamości, swojego brzmienia,
swojej niszy, po prostu swojego miejsca, co bynajmniej nie jest banalne.
Mangrove ten cel osiągnął, choć ma jeszcze na pewno sporo do zrobienia.
Wspominałem już wcześniej o śpiewie wokalisty, który mnie nie do końca
przekonuje. Jest troszkę słaby, schowany, jakby nieśmiały. Brakuje mu
wyrazistości, siły i oryginalności. Z drugiej strony nie jest żadną
kalką ani nie naśladuje głosów „na topie”. Braki te na pewno
rekompensuje gra na gitarze, dość typowa dla tego gatunku, ale
najważniejsze, że bogata w świeże i wzruszające melodie, pobrzmiewające
zaangażowaniem i szczerością. Warsztatowo wszyscy muzycy stanęli na
wysokości zadania, choć wiemy już, że obecny skład zespołu uszczuplony
został niedawno o basistę Joosta Hagemeijera, ale to już zupełnie inna
historia.
8/10
Arkadiusz Cieślak