1. Impression I (5:28)
2. Impression II (4:04)
3. Impression III (7:02)
4. Impression IV (3:57)
5. Impression V (5:01)
6. Impression VI (7:33)
7. Impression VII (3:13)
8. Impression VIII (4:23)
9. Gravestone Hill (remix) (3:51)
10. Summerland (4:26)
Rok wydania: 2011
Wydawca: KScope
http://lunaticsoul.com
Mariusz Duda zaskoczył mnie i przyznam to od razu, bez najmniejszych
podchodów lub zbędnych w tym przypadku pseudonatchnionych wprowadzeń. O
planach wydania swego rodzaju suplementu do czarno-białej dylogii
Lunatic Soul dowiedziałem się zaledwie kilka tygodni temu. Przeczytałem
notatką prasową, zobaczyłem spis utworów i delikatnie się skrzywiłem,
stwierdzając w myślach, że ktoś tu odcina kupony, ryzykuje
nadszarpnięciem wysokiego statusu wydawnictw spod tej marki. Jak bardzo
przeze mnie cenionych – wie każdy, kto pamięta jeszcze dwuczęściową
„recenzję” Lunatic Soul. Pamiętał też najwyraźniej Zarząd, bo to mnie
przypadnie zaszczyt wytłumaczenia wszem i wobec, dlaczego NALEŻY się
„Impressions” zainteresować.
Żyję. Choć życiem tego nazwać nie mogę. Istnieję. Myślę i pamiętam.
Roztrząsam to, co było, decyzje, które mnie tutaj zaprowadziły.
Pamiętam białą procesję, pamiętam Czarną Rzekę i mój wybór: teoretycznie
proste słowa, jakie wypowiedziałem stojąc na tej barce. Ileż czasu
minęło? Ile lat już tutaj przebywam? Czy „lata” wciąż mnie obowiązują?
Nie wiem, nie wiem niczego.
Osiem niezatytułowanych kompozycji (w recenzji pomijam dwa bonusowe
remiksy starych utworów – nie grzeją). Rzeczy powstałe w Mariuszowej
głowie podczas tworzenia historii zagubionej w zaświatach duszy. Album,
który początkowo pewnie każdy potraktuje jak zbiór odrzutów i
ciekawostkę dla fanów. A tutaj taka figa z makiem! Owszem, utwory są
instrumentalne (choć zawodzenie Dudy wciąż się tu i ówdzie, całkiem
zgrabnie zresztą, przewija) i układają w czterdziestominuty kolaż
dźwięków bliższy ścieżce dźwiękowej niż rzeczywistemu albumowi
długogrającemu, jednak tutaj zaczyna się główny problem. To dwie płytki
Lunatic Soul stanowiły swoisty soundtrack do filmu z pogranicza
twórczości Davida Lyncha i scenarzystów pierwszych części serii „Silent
Hill”. Jak to więc? Ot, po prostu – dostajemy ścieżkę dźwiękową do
ścieżki dźwiękowej. Live with it. Różniącą się od pierwowzoru bodaj
tylko większą sympatią dla szeroko rozumianej elektroniki – i gitary
zarzępolą, i beat poplumka w transowy sposób, lecz do not fear,
ortodoksyjni progrockowcy – wszystko w granicach zdrowego rozsądku, z
niebywałym wyczuciem i potwierdzanym wielokrotnie smakiem.
Przypomnij sobie moment, w którym żegnałeś się z kimś Ci bliskim.
Zobacz raz jeszcze młodszą wersję siebie, pochylającą się w milczeniu
nad zasmuconym człowiekiem. Poczuj gasnące ciepło jego rąk. Usłysz raz
jeszcze tak gorzkie słowa: „Boję się”.
A teraz pomyśl, że tym człowiekiem będziesz niebawem Ty.
Piękne wrażenia pozostawiają te „Impressions”, zaprawdę. Od delikatnej
niepewności, poprzez sentymentalny uśmiech, ciekawość, zadowolenie,
respekt, duszność serca, po najprawdziwsze ciarki na plecach. Wiadomo,
jak to jest z albumami instrumentalnymi – potrafią wysuszyć odbiorcę,
przedłużyć w jego mniemaniu ostatnie minuty do granic ludzkiej
wytrzymałości. Mariusz uniknął tego (jakże przecież łatwego do
popełnienia!) błędu. Kolejna podróż z Lunatic Soul najzwyczajniej w
świecie ciekawi. Nie chcę zatrzymywać, nie chcę przestawać. Chcę tkwić w
tym świecie, oddychać jego psychodelicznym powietrzem. Raz jeszcze
wzruszyć się finałem „szóstki”, uśmiechnąć podczas „czwórki”, wyobrazić
niesamowity teledysk „piątki” lub krajobraz, który maluje się przy
słuchaniu „dwójki”; słowem – posłuchać ponownie.
Dlaczego wciąż istniejesz? Przecież umarłeś. Umarłeś tak wiele lat
temu! Pamiętają Cię tam, na tamtym, jakże rychło opuszczonym przez
Ciebie świecie. Istniejesz dlatego, że wciąż o Tobie pamiętają? Czy
pamiętają tylko dlatego, że Ty nie chcesz pogodzić się z całkowitym
zniknięciem w odmętach czasu?
Będzie się Wam mówiło, moi drodzy, że „Impressions” nie należy słuchać
bez znajomości czarno-białej twórczości Lunatic Soul i będą to słowa
pełne racji. Ja również nie polecam zaczynać tej (jak i jakiejkolwiek
innej) wędrówki od końca. Jeżeli wciąż tego nie zrobiłeś, masz ostatnią
okazję poznać tajemniczy świat solowej działalności lidera Riverside,
bowiem tym zaskakującym wydawnictwem zamknął on kolejną trylogię
(kolejną po trzech pierwszych długograjach Riverside). Tym samym
stworzył naprawdę silną markę. Potwierdził, że Lunatic Soul jest równie
istotny jak matczyny zespół. Owszem, mniej znany i bardziej
„ekskluzywny”, ale wciąż szaleńczo intrygujący. Pyszny krążek, który
(zapewne) wbrew wielu przyszłym, mniej pochlebnym (gdyż rodzącym się z
wiary, że to małowartościowy zestaw odrzutów) opiniom w Sieci i z całym
przekonaniem polecam.
Wciąż pamiętam. To mnie trzyma, to moja kara, brzemię, niewidzialny
krzyż, do którego sam się przybiłem. I nie chcę nigdy zapomnieć…
8/10
Adam Piechota