1. SCG8: One Message Waiting
2. Let’s Go Slaughter He-Man
(I Wanna Be The Beast-Man In The Masters Of The Universe)
3. Hug You Hardcore
4. Down With The Devil
5. Mary Is Dead
6. Sick Flick
7. None For One
8. SCG VIII: Opening Scene (instrumental)
9. Demonarchy
10. The Unholy Gathering
11. Heaven Sent Hell On Earth
12. And The Zombie Says
13. Break Of Dawn
14. The Night The Monsters Died
Rok wydania: 2016
Wydawca: AFM Records
http://www.lordi.org/
Pewne zespoły nieustannie poszukują własnego, charakterystycznego
oblicza, wciąż eksperymentują, a inne twardo trzymają się raz
wypracowanej stylistyki i niespecjalnie mają ochotę na większe
metamorfozy (i w sumie po jaką cholerę..). Wiąże się to jednak z pewnym
niebezpieczeństwem – chodzi o zachowanie świeżości. Nie jest to łatwe,
kiedy dany twórca wciąż eksploruje te same rejony muzyczne. Niektórym ta
szuka udaje się bardziej, a innym mniej. Z tym problemem od lat mierzą
się m.in. tacy weterani jak AC/DC, jeszcze niedawno Motörhead oraz ich
młodsi koledzy po fachu; Powerwolf, Sabaton, Hammerfall, jak również
nasz dzisiejszy bohater, fiński Lordi.
Przedstawiciel horrorowej estetyki rock/metalu, dwa lata po wydaniu
„Scare Force One” powraca z kolejnym (już ósmym) krążkiem, którego tytuł
tradycyjnie jest grą słów o żartobliwie makabrycznych wydźwięku.
„Monstereophonic (Theaterror vs. Demonarchy)” był zapowiadany jako album
o dualnym obliczu co zdaje się odzwierciedlać nawet sam tytuł. Z jednej
strony miał zawierać elementy typowe dla zespołu, a z drugiej
wprowadzać coś nowatorskiego. Wiadomo, artyści często posługują się
takimi hasłami reklamowymi, a rzeczywistość często bywa inna. Tym
niemniej Mr. Lordi i spółka nie rzucali słów na wiatr. Nowy materiał
składa się z dwóch, wyraźnie oddzielonych części. Pierwsza to zestaw
charakterystycznych, melodyjnie usposobionych hitów, których refreny
dawno nie były tak wyraziste i udane. Kompozycje mają potężną siłę
melodyjnego rażenia, czemu dodatkowo sprzyja tłuste, żywe brzmienie
(Nino Laurenne spisał się na medal). Pod tym względem najbardziej
wyróżnia się wyborny „Hug You Hardcore”, o dość odjechanym motywie
przewodnim i „zeschizowanej” atmosferze. Do tego utworu powstał równie
„poryty” teledysk, którego makabryczna pikanteria przeznaczona jest
zdecydowanie dla osób pełnoletnich, odpornych na brutalne obrazy.
Podobną chwytliwością odznaczają się również „Let’s Go Slaughter
He-Man” z dyskotekową ornamentacją klawiszową, przywołującą na myśl
specyfikę lat 80-tych, czy też mroczniejszy „Down With The Devil” gdzie
radośnie wybrzmiewa dźwięk tamburyna, który słuchać także podczas „None
For All”. To oczywiście nie koniec hiciarskich klimatów, bo te występują
też przy okazji „Sick Flick”, gdzie gitary mają zacięcie bardziej w
stylu heavy. Mniej przebojowo jawi się wolniejszy „Mary Is Dead”
utrzymany w spokojniejszej atmosferze, którego warstwa liryczna tylko
pozornie sprawia wrażenie sielankowej. W ogóle, jeżeli chodzi o teksty;
ich wspólny mianownik stanowi zbrodnia – kipią one od makabrycznych
tematów, tortur i wszelkich innych okropieństw znamiennych dla specyfiki
horroru i gore. Fani gatunku prawdopodobnie nie będą zawiedzeni.
Zmiany i to praktycznie pod każdym względem przynosi część druga. Jej
nadejście zwiastuje instrumentalny przerywnik „SCG VIII: Opening Scene”.
Lirycznie mamy tu do czynienia z przerażającym konceptem, który mógłby
posłużyć jako scenariusz filmu grozy i to w iście krwawym wydaniu.
Historia przedstawia losy/perypetie tragicznej „miłości”, jaka wydarzyła
się w otoczeniu zombie, czarownic, wilkołaków, wampirów itd. Finał
chorego mezaliansu i postaciowej różnorodności nie mógł się skończyć
inaczej, aniżeli krwawą jatką (szczegóły z znajdziecie w tekstach).
Muzycznie, w odróżnieniu od części pierwszej, mamy do czynienia z
większą dawką ciężaru – zdystansowała ona charakterystyczną chwytliwość,
choć ta nadal jest obecna. Utwory są bardziej drapieżne, szybsze,
wyraźniej metalowo usposobione. Nastrój (można poczuć klimat, z jakiego
zasłynął King Diamond) jest mroczniejszy, pozbawiony (czarno)
humorystycznych akcentów. Sporo tu miejsca dla baśniowo – teatralnej
atmosfery, która generuje przyjemne odczucia. Kompozycje zawierają
więcej agresywnych riffów, niższych wokali i często można w nich
napotkać zastosowanie naprzemiennej „stopy”. Tego typu elementów (w
takiej ilości i intensyfikacji) u Lordi jeszcze nie było! Na początku
byłem mocno zaskoczony tym co usłyszałem podczas drugiej połowy płyty –
miałem mieszane odczucia. Jednak po kilku (uważnych) odsłuchach, zdałem
sobie sprawę, że stworzenie „Demonarchy” było słusznym posunięciem.
Właśnie dzięki temu „Monstereophonic (Theaterror vs. Demonarchy)” można
uznać za najbardziej różnorodny i rozbudowany album w karierze zespołu.
Muszę przyznać, że Lordi już dawno nie nagrał tak udanego materiału.
Jak słychać, formuła zespołu nie została jeszcze wyczerpana, co
niektórych prawdopodobnie srogo zdziwi. Tym albumem Finowie
zapoczątkowali kolejny rozdział; otworzyły się wrota nowych możliwości,
które mam nadzieję będą wykorzystywane w przyszłości. Nie wiem z kim
(lub czym) Mr. Lordi wszedł w układy, ale ogień, jakiego dawno (u nich)
nie było znów płonie i to żywo. Wraz z „Monstereophonic (Theaterror vs.
Demonarchy)” grupa nabrała wiatru w żagle i oby na tej fali uniesienia
wznosili się jak najdłużej.
8/10
Marcin Magiera