1. World Away
2. Crazy Girl
3. Castles
4. Blood & Muscle
5. Best Days
6. Feels Good
7. Boyfriend
8. Somewhere
9. Love Blows
10. What Am I Gonna Do
11. Peace
12. Sand
13. Meet Me In The Mystery
Rok wydania: 2018
Wydawca: Lionboy Records
http://www.lissie.com
Po długich, gorących dniach aura znów przyjęła barwy szarości. Ludzie,
poubierani w nowsze lub starsze jesienno-zimowe kurtki, płaszcze i
futra, zziębnięci i nieuśmiechający się do nikogo i niczego czekają pod
pachnącą nie tak dawno jeszcze świeżością wiatą na przystanku na swój
autobus, w którym jeszcze wczoraj było 30 stopni Celsjusza. Dziś jednak
każdy marzy o tym ciepełku, które kilkadziesiąt godzin temu sprawiało,
że ze wszystkich uczestników ruchu drogowego pot płynął niczym deszcz po
fotowoltaicznym, ekologicznym przystanku. Jesienna szaruga to także
okazja do wyciągnięcia z domowej apteczki coraz bardziej wymyślnych
specyfików na walkę z siedmiodniowo-tygodniowym katarem, lub
sucho-mokrym kaszlem.
Ale jesień to być może też okazja na odszukanie, przypomnienie lub
poznanie płyt, które idealnie komponują się z właśnie taką pogodą. Jak
choćby krążek mało znanej w Polsce amerykańskiej wokalistki ukrywającej
się pod pseudonimem Lissie. Artystka ma na swoim koncie cztery albumy, a
także wiele ważnych chwil w swoim młodym jeszcze muzycznym życiu, w tym
występ przed Lenny Kravitzem oraz rola w nowej serii kultowego serialu
„Miasteczko Twin Peaks” Davida Lyncha. I właśnie te sceny z końcowych
odcinków trzeciej serii sprawiły, że z wielką ciekawością sięgnąłem po
najnowszy krążek wokalistki zatytułowany „Castles”. Sama koperta i
okładka płyty jest bardzo enigmatyczna i przedstawia kobietę, rzuconą
dosłownie na głęboką wodę. Czy to Lissie, która próbuje utrzymać się w
odmętach świata show-biznesu?
Album otwiera tak dobrze znajomy nam dźwięk padającego deszczu. Po
chwili dołącza przepięknie grający fortepian i tak oto rozpoczynamy
podróż w głąb „World away”. Do głosu dochodzi ona, a jej głos jest
delikatny, ale niezwykle głęboki, przypominjący barwą P. J. Harvey, ale
również i Amy Macdonald. Sam klimat utworu jesienny, kojarzący się z
„Vagabond ways” Marianne Faithfull. Ależ pięknie w tle do kompletu grają
smyczki! Całość ubrana jest w „kapiący” rytm delikatnej, łagodnie
brzmiącej perkusji. Niezwykle smakowicie robi się, gdy utwór
teoretycznie już wygasa, lecz w tle jeszcze da się usłyszeć
przeszywające skrzypce. Utwór króciutki, bo trwający zaledwie dwie i pół
minuty, lecz niezwykle piękny.
Numer dwa to „Crazy girl”. Tu już nastrój utworu jest diametralnie inny.
„Szalona dziewczyna” pokazuje bowiem możliwości wokalne, pomysłowo
zmieniając barwę swojego głosu. I tak mamy tu zupełnie spokojny niski
śpiew, aż po nieco wyższe rejestry. Zespół gra natomiast już bez
towarzystwa smyczków – w zamian mamy perkusję wraz z congami, klawiszye i
dobry bas.
Tytułowy „Castles” to jeszcze raz fortepian i znów świetny śpiew
Elżbietki. Całość ma charakter nieco popowy, ale taki szlachetny, z
wyższej półki. Tej nieoczywistej, niekomercyjnej. Jest tu wszystko czego
trzeba, i gitara akustyczna, lekkie zabarwienie nastroju trąbkami,
mocniejsze uderzenie gitary akustycznej, ale przede wszystkim kapitalny
śpiew. Ten utwór mógłby ponadto stanowić parę z inną frapującą piosenką o
podobnej dramaturgii i chwytliwości refrenu – „What else is there?”
Röyksopp.
Czwórką na płycie jest „Blood and muscle”. Żałobny ton fortepianu
zwiastuje piękną jesienną kompozycję. I znów tak jest. Jeszcze raz
możemy się przekonać o tym, ze Lissie potrafi bardzo dobrze śpiewać i że
jest tego świadoma (ciekawie „zrobiony” chórek, zanurzony gdzieś w
wodzie z okładki). Nie ma tu niczego więcej. Tylko jej głos i fortepian.
I to zupełnie wystarcza, by całkowicie dać się zaczarować w tej
kompozycji. Jest magicznie i nastrojowo.
„Best days” znów zmienia nastrój. Jest trochę żywiej, gdzieś w tle gra
gitara akustyczna. Mam jednak wrażenie, że perkusja niestety jest w tym
utworze zbyt sztuczna, jak z automatu. A może to tylko zamierzony zabieg
producenta? Za sprawą gitary robi się natomiast w drugiej części utworu
nieco oldfieldowsko, a także „doloresowo”, bo Lissie próbuje naśladować
manierę wokalistki The Cranberries. Na całe szczęście jej się to nie
udaje i nie mamy tu kalki wokalnej, dzięki czemu możemy nadal płynąć w
tej dość oryginalnej i niesztampowej muzyce.
Kolejnym utworem jest „Feels good”. W tym przypadku już na starcie do
wyróżnienia są dwie rzeczy. Przepiękna gitara oraz klimat utworu. Rytmem
i melodią przypomina on trochę spowolnione „Don’t answer me” Alana
Parsonsa, a Lissie dodatkowo nabija jeszcze rytm pstrykając palcami.
Przepiękny numer do wspólnego przytulania w tańcu.
Drugą część albumu otwiera „Boyfriend”. Wokalistka znów prezentuje
rozmarzony wokal, który jest dublowany na różne sposoby. Daje to efekt
„wszechobecności” jej głosu. Sama kompozycja nie należy jednak do
najciekawszych. Może dlatego, że rytm jest nieco połamany, a może
dlatego, że wcześniejsze kompozycje były zwyczajnie bardzo dobre.
Dlatego też przechodzimy do kolejnego. „Somewhere” to powrót do
akustycznego grania. Gitara i ciekawe efekty klawiszowe. To wszystko
składa się na całkiem niezłą, popową kompozycję w klimacie ballad
Roxette. Takie lekkie, zwiewne granie, choć i tym razem troszkę bez
historii.
„Love blows” to po dwóch słabszych numerach wreszcie podniesienie
poprzeczki. Znów ten niesamowity niski głos i pełen emocji refren.
Ciekawie też brzmią tu klawisze i nieco inne brzmienie perkusji. Całkiem
dobra kompozycja, która spokojnie mogłaby się znaleźć w którymś z
filmów o przygodach Agenta 007.
Przy „What am I gonna do” umyka gdzieś jesienny, przeszywający klimat
tego albumu. Pomimo, że Lissie śpiewa tu dobrze, to jednak coś tu nie
gra. Problem leży po stronie aranżacji: wokalistka zaczęła ograniczać
instrumentarium do klawiszy, swojego głosu i bardzo znikomej ilości
gitary. Szkoda, bo pierwsza część albumu zbudowała całkiem fajny
nastrój, który zostaje w tym miejscu mocno zmącony.
Na szczęście w „Peace” wracamy do grania gitarowego i bardzo blisko jest
tu do Amy Macdonald. Utwór rozkręca się z czasem, ma całkiem niezły
wokal oraz zapętloną grę gitary akustyczno-elektrycznej. Niestety
kompozycyjnie daleko jest znów do poziomu pierwszych utworów.
„Sand” to znów powolne tempo i gra całego zespołu, ale kawałek wydaje
się być zwykłym wypełniaczem, który niewiele nowego wnosi do całego
albumu.
Szybko więc przeskakujemy do ostatniego, „Meet me in the mystery”, i od
razu wraca ten wspaniały klimat z początku albumu. Smyczki, wiolonczela,
klawisze, delikatna gitara. Z czasem numer się robi bardziej
emocjonalny, ze wspaniałą grą perkusji i gitary. Czemu cały album nie
mógłby być tak przeszywający, jak właśnie ta trzyminutowa, emocjonalna,
choć nie wyeksponowana do końca piosenka?
Kobieta rzucona na głęboką wodę. Ma na imię Lissie i bardzo dobrze czuje
się w tej wodzie. Nie zawsze wie, dokąd chce płynąć, lecz omija
mielizny oraz nie daje się wciągnąć wirom. A robi to naprawdę wybornie.
Gdyby skrócić tę płytę do ośmiu-dziewięciu utworów, to mielibyśmy
znalezioną w głębinach muzyki prawdziwą, pełnowartościową perłę. Ale
słowo „perełka” (tylko i aż) też nie brzmi źle.
7,5/10
Mariusz Fabin