LINKIN PARK – 2012 – Living Things

LINKIN PARK - 2012 - Living Things

1. Lost in the Echo (3:25)
2. In My Remains (3:20)
3. Burn It Down (3:50)
4. Lies Greed Misery (2:26)
5. I’ll Be Gone (3:31)
6. Castle of Glass (3:25)
7. Victimized (1:46)
8. Roads Untraveled (3:49)
9. Skin to Bone (2:48)
10. Until It Breaks (3:43)
11. Tinfoil (1:11)
12. Powerless (3:44)

Rok wydania: 2012
Wydawnictwo: Warner Bros.
http://www.linkinpark.com/


Malutkie zaskoczenie na początek, które nie powinno dziwić naszych stałych Czytelników – wyczekiwałem tego albumu, wyczekiwałem nowego Linkin Park, naprawdę. Owszem, należę do pokolenia poniekąd „wychowanego” na ich muzyce (brykając po szkolnych boiskach zwykło się słyszeć: „Nie słucham rocka, bo nie lubię, jedynym wyjątkiem są Linkini” i nikogo to nie ruszało), ale sentymenty już lata temu schowałem głęboko do szafy. To ostatnie dokonanie grupy, „A Thousand Suns”, poraziło mnie swoją odwagą i bezkompromisowością, przekonało, że panowie mogą mieć jeszcze wiele do powiedzenia. Wystawiłem wtedy aż osiem punktów w ocenie i – co zaskakuje nawet mnie – nie zmieniłbym tej oceny dzisiaj, po dwóch latach pisania oraz pracowania nad muzycznymi osądami, ba! – być może dodałbym nawet pół oczka w geście uznania.

Gwoli przypomnienia – co sprawiło, że blask Tysiąca Słońc okazał się tak palący? Grupa, której drogę do sukcesu umożliwiło uchwycenie głównych założeń nu metalu i dopasowanie ich do megachwytliwych melodii, zdecydowała się tę drogę, mówiąc i tak delikatnie, olać ciepłym moczem. We współpracy z Rickiem Rubinem, postacią przecież niemal legendarną, stworzyli przepełniony elektroniką oraz eksperymentami concept album, połączony pomysłowymi interludiami, zawierający przemówienia wielkich polityków, obrobione komputerowo wokale, dziwaczne beaty i niemal całkowicie ignorujący gitarę elektryczną. Dla wielu starych fanów było to zbyt wiele do zniesienia. Znaleźli się jednak, jak to zawsze po takich rewoltach bywa, nowi słuchacze, album odniósł kontrowersyjne zwycięstwo zwieńczone maźnięciem złotym pędzelkiem. Muzyka artystów wygrała z kruszącymi natchnienie oczekiwaniami fanów, Linkin Park zerwał się z łańcuchów.

Co zrobić w takim momencie? Na pewno nie korzyć się i wracać do korzeni! „Living Things” promowane było przez media jako drugie „Hybrid Theory”. Tym, (nie)stety, nie jest. To logiczna kontynuacja pomysłów „A Thousand Suns”, pozbawiana już całej tej skomplikowanej otoczki, sampli i interludiów. Linkin Park znowu stawia na piosenkowość, energię. Wstydliwie powracają gitary, mieszane z elektroniką w jazgotliwej fali dźwięku, co daje bardzo „młodzieżowy” efekt (panowie przecież tacy młodzi i gniewni przestali być według metryczek lata temu). Więcej miejsca dostał rap Shinody (tłusty podkład „Until It Breaks” rządzi) i krzyk Benningtona (tutaj przez zwykły zachwyt należy wyróżnić ledwo dwuminutowy „Victimized”, roznoszący z radością system). Album jest dużo bardziej energiczny, a same kompozycje, poza dwoma czy trzema wyjątkami, nie kwapią się do zwolnień. Większe eksperymenty ograniczono do drugiej połowy krążka, to tutaj usłyszymy „dzwoniącą” balladę „Roads Untraveled”, motoryczny „Skin to Bone” (oj, buja się główka!), narastający „Castle of Glass” i chyba najbardziej podobny do klimatu poprzedniego dzieła „Powerless”. Pierwsza część „Rzeczy żyjących” nastawiona jest raczej na chwytliwość i moc, w niej właśnie można odnaleźć ewentualne babole (dla mnie to „Lies Greed Misery” i „I’ll Be Gone”). Całość jest zaskakująco krótka (36 minut), ale z pewnością nie pozostawia niedosytu.

Więc bardziej dynamicznie, więcej elementów charakterystycznych dla wczesnych dokonań Linkin Park, a jednak zupełnie inne doznanie. Choć byłaby to na pewno miła niespodzianka, raczej nie spodziewam się nagłego „powrotu” starych fanów, dla nich strachem na wróble będą proste melodyjki na sytezatorach wpleciona gdzieś w przesterowane gitary i krótkie, „zdziwaczałe” kompozycje, które zawsze będą pachnieć pewną dozą eksperymentatorstwa. Najwięksi miłośnicy „Tysiąca słońc” mogą poczuć się z kolei, jak gdyby słyszeli niedokończone, młodzieńcze dema zespołu, poddane producenckiej kuracji. Prawdą jest, że trudno określić odbiorcę, do którego „Living Things” trafi na sto procent. Linkin Park potwierdza, że tworzą to, na co mają ochotę i zawsze należy mieć pewność, iż zostanie się zaskoczonym. Słuchacz Amerykanów (zarówno ten stały, jak i potencjalny) powinien zachować otwartość umysłu. Jeżeli jej Ci brakuje, uznasz ich piąte dzieło za niedorozwinięte pierdzenie. Dla mnie „Living Things” jest albumem gorszym niż poprzednik (ba, wcale z nim nie rywalizującym), ale wciąż interesującą dawką pomysłowej muzyki. Z czystym sumieniem

7/10

Adam Piechota

Dodaj komentarz