1. The Requiem (2:01)
2. The Radiance (0:57)
3. Burning In the Skies (4:13)
4. Empty Spaces (0:18)
5. When They Come For Me (4:55)
6. Robot Boy (4:29)
7. Jornada Del Muerto (1:34)
8. Waiting For the End (3:51)
9. Blackout (4:39)
10. Wretches And Kings (4:15)
11. Wisdom, Justice, And Love (1:38)
12. Iridescent (4:56)
13. Fallout (1:23)
14. The Catalyst (5:39)
15. The Messenger (3:01)
Rok wydania: 2010
Wydawca: Warner
Spotkania z przeszłością, część II
Nieco starsi Czytelnicy uśmieją się teraz do rozpuku, ale Linkin Park
był dla mnie i moich rówieśników czymś przełomowym. Pierwszym poważnym
krokiem postawionym na świeżej jeszcze muzycznej drodze poznania.
Wszystko przed, wliczając tak wstydliwy dla naszego kraju (na szczęście,
zakończony definitywnym zgonem) boom disco polo, nagle straciło
znaczenie. Dla nas, pierwszych pokoleń niezakrytej żelazną kurtyną
Polski, Linkin Park, jakkolwiek – ironicznie czy poważnie – do niego
obecnie podchodzimy, będzie miał wartość sentymentalną. Pech chciał, że
po albumie „Meteora” mieliśmy cztery lata na poznanie niemałego
zakamarka Muzyki i wydaną wówczas „Minutes to Midnight” spuściliśmy z
wodą w klozecie. I teraz, prawie dziesięć lat później, gdy nasze drogi
dawno już się rozeszły, Linkin Park nagrywa nowy krążek. Po raz drugi
więc rozprawię się z moimi młodzieńczymi idolami i już na starcie
przygotujcie się na…
Szok. Zespół, który zasłynął połączeniem agresywnej, numetalowej
jazdy z rapowanymi wstawkami, zakochał się w syntezatorze, gitary utopił
w oceanie przesterów i efektów, a perkusistę wysłał chyba na dłuższy
urlop. „A Thousands Suns” to bez wątpienia zaskoczenie roku, nawet dla
mnie – osoby, która Linkin Park już nie słucha. Chłopaki podjęli równie
ryzykowną decyzję, co Pure Reason Revolution przy okazji wydania „Amor
Vincit Omnia”.
Przed premierą najnowszego dziecka Amerykanów, miałem okazję usłyszeć
reprezentujący album „The Catalyst”. Posłuchałem i szybko podsumowałem
słowami „sprzedali się”. Jednak, singiel spełnił swój cel i zasadził we
mnie ziarno ciekawości, które wykiełkowało całkiem szybko i płyta,
trafiła do odtwarzacza. Trzy kwadransy później popadłem w konsternację.
Niektórzy recenzenci już w tym momencie przelaliby tę konsternację na
papier i zamknęli za sobą przygodę z nowym wcieleniem Linkin Park.
Niestety, w głębi swego prostego serducha czułem (a musisz wiedzieć,
drogi Czytelniku, że dla osoby zajmującej się muzyką, to najbardziej
męczący i – paradoksalnie – intrygujący impuls), iż natrafiłem na płytę,
która wymaga odrobinę wysiłku. W efekcie, płyta raz za razem
doprowadzała do wrzenia moich sąsiadów i po pewnym czasie, uderzyła
również we mnie, i to podwójną siłą. Ze zdumieniem odkryłem, że pozornie
wycelowane w radiowe listy przebojów i elektroniczne do bólu zębów „A
Thousands Suns” jest tak naprawdę dojrzałym, ambitnym albumem.
Piętnaście kompozycji, z czego tylko dziewięć to utwory z krwi i
kości. Pozostałe służą zagęszczeniu nastroju lub niezauważalnemu
przejściu między kawałkami. Album zyskuje dzięki temu uczucie spójności i
w żadnym wypadku nie przynudza. Wspomniałem o nastroju, bo i owszem,
jest on (jak na omawiany zespół) niesamowity. Pojawiający się już w
pierwszym na płycie „The Requiem” refren „The Catalyst” przyprawia
słuchacza o ciarki a przejście pomiędzy „Wisdom, Justice, And Love” i
„Iridescent” wprowadza go w nieopisywalny niepokój. Smutek jest uczuciem
rządzącym „A Thousands Suns”, przerywanym jedynie momentami, przez
nostalgiczno – pozytywne ballady („The Messenger”, „Burning In the
Skies”) i agresywne „When They Come For Me” (ach, te werble!),
wykrzyczane „Blackout” i jedyny moment na płycie, który pocieszy
zrozpaczonych fanów pierwszych dwóch albumów Linkin Park – „Wretches and
Kings”. Krótko – krążek jest bardzo przemyślany i kompozycje po kilku
przesłuchaniach łączą się w skończoną całość.
Instrumentarium „A Thousands Suns” przyprawi fanów o zawał serca. Bo
czy spodziewali się oni delikatnej linii basu i komputerowego beatu
(„Burning In the Skies”), triphopowej elektroniki („When They Come For
Me”), syntezowanych smyków („Robot Boy”), chórków („Iridescent”),
komputerowo obrobionych wokali („The Requiem”, „Fallout”), czy wreszcie
ballady na akustyka i pianino („The Messenger”)? Nie, nie, i jeszcze raz
nie. Stąd rozstrzelone po całej skali ocen przyjęcia w prasie i sieci.
Jeżeli podobały Ci się pierwsze albumy Linkin Park, zastanów się dwa
razy przed zakupem tej płyty. Jeżeli zaś lubujesz się w rzeczach
nietypowych, doceniasz muzykę takiego na przykład Archive i nie straszne
Ci są elektroniczne eksperymenty, możesz śmiało zainteresować się „A
Thousands Suns”. Dla mnie to ogromnie pozytywne zaskoczenie i dowód na
to, że nawet tak ironicznie traktowana przeze mnie Gimnazjalna Miłość
może po tylu latach zaskoczyć rozkochanego w artystycznej muzyce zrzędę.
Postawić nowe Linki Park na półce, którą w ogromnej części zajmuje
przecież progresywny rock? Żaden wstyd.
8/10
Adam Piechota