1. World of Lies (6:51)
2. Rictus (4:46)
3. 777 (5:26)
4. Escape (8:03)
5. Falling Head (4:05)
6. Pornography (3:42)
7. Panzer’s Paradise (2:19)
8. S (10:08)
9. Live Fast Die Young (13:48)
Rok wydania: 2010
Wydawca: M&O Music
http://www.myspace.com/liesofficiel
Czasami nowa muzyka spada na nas niczym letni deszcz – nagle,
nieoczekiwanie, trochę na wspak wszystkiemu. A zwłaszcza na biednych
krytyków muzycznych, których Naczelni – mityczne istoty o szerszym
wachlarzu możliwości – atakują niespodziewanie z zupełnie nieznanym
albumem, oświadczając chłodno: „Przyszło do recenzji. Zajmiesz się
tym?”, przy czym padające pytanie jest retoryczne, pozbądźmy się
złudzeń. I zazwyczaj o takich przypadkach czytałem z rubasznym uśmiechem
pod nosem w cudzych recenzjach, ale – jak powiada mój współlokator –
przyszła kryska na Matyska. Dostałem po raz pierwszy „zlecenie” –
debiutancki krążek francuskiego zespołu Lies. Wzdłuż kręgosłupa przeszły
mi koszmarne ciarki, na niebie zebrały się deszczowe chmury, padł na
mnie wielki, złowieszczy cień, założyłem na uszy słuchawki, nacisnąłem
przycisk „play” i…
Ucieszyłem się, kurczę, jak małe dziecko. Okazało się, że samozwańczy
debiut muzyków z Kraju Pożeraczy Żab to kawałek chwytliwej,
monumentalnej czasem mieszanki alternatywnego łojenia i progresywnego
metalu. Chłopaki nie boją się bawić konwencją i nawet jeżeli jeszcze
przy drugim utworze brzmią jak kolejny klon amerykańskich gwiazd nu
metalu (kojarzą mi się na przykład niektóre dokonania Deftones, Red, czy
starsze Linkin Park. Zwolenników progresywy prosimy o nieprzerywanie
czytania po tych nazwach!), to z każdym kolejnym utworem oddalają się od
schematu coraz dalej i coraz pewniej. W „777” pojawi się już
heavymetalowa, wieloczęściowa solówka, „Escape” zaskoczy triphopową
wstawką i wzruszającym, elektroniczno – floydowskim finałem, od „Falling
Head” stałym gościem okaże się fortepian, który w towarzystwie
postrockowych gitar oczaruje nas w interludium, jakie stanowi „Panzer’s
Paradise”. Kiedy słuchacz oswaja się z faktem, że muzycy bezproblemowo
łamią wszelkie konwencje, nadchodzi najdłuższe na płycie „S”*, okraszone
syntezatorami smyków i chórów, wśród których szaleje monumentalne solo w
duchu, bo ja wiem, najlepszych dokonań Areny, Anathemy lub Stevena
Wilsona. Album kończy wyjątkowo elektroniczne „Live Fast Die Young”, z
tak epicką (w angielskim tego słowa znaczeniu, wielce nadużywanym
ostatnio) partią klawiszy w finale, że brakuje mi oddechu.
To mi się podoba. Ale pewne wątpliwości mam w związku z głosem
wokalisty, niejakiego Mr Roscoffa. Po pierwsze, jego maniera może co
niektórych zniechęcić (lekko „przepity” krzyk); po drugie zaś, nie do
końca jeszcze opanował świergot Szekspira i w kilku momentach zdarza mu
się złamać zasady wymowy poszczególnych wyrazów. O śpiewaniu „ze” w
miejscu angielskiego „the” nie wspomnę – francuska narodowość
zobowiązuje. Do reszty panów zastrzeżeń nie mam, ale ciekawi mnie brak
klawiszowca w składzie grupy, która na elektronice opiera swoją muzykę.
To nie szczyt Olimpu, to po prostu przyjemna płyta, która serwuje nam
alternatywno – metalowe danie w patetycznym sosie, przyprawione świetną
elektroniką, lecz lekko przesolone za sprawą wokalisty. Chłopaki dopiero
zaczynają, dlatego ich karierę śledzić będę z zainteresowaniem, a
Naczelnym Siłom podziękować mogę za interesujący dobytek w muzycznej
kolekcji; taki, którego nie poznałbym w przeciwnym wypadku nigdy.
Ocena: 7,5/10
* co prawda na spisie utworów ostatnia kompozycja wygląda na dłuższą,
ale zawiera kilka minut ciszy i bonusowy remiks „Rictus” – zagrywka,
której nie znoszę. Komu się chce czekać? Korzystając z okazji, chciałbym
zapewnić, że pierwszy akapit to żarcik – nikt w redakcji nie jest
brutalnie zmuszany do „smażenia” recenzji. Robimy to dla dobra sztuki,
kawioru, szampana i splendoru 🙂
Adam Piechota