1. Barely Alive
2. Piss 'n’ Spite
3. Hollow Eyes
4. Condemned
5. The Real Me
6. The Avenger
7. Chaotic
8. Bleached Gods
9. Distorted
10. No Exit
11. Unsurpassed
Rok wydania: 2013/2017
Wydawca: LL Production / Defense Records
https://www.facebook.com/leechproject
Dzięki Defense Records możemy cieszyć się wznowieniem debiutu szwedzkich
thrasherów z LEECH. A prawda jest taka że od pierwszego do ostatniego
dźwięku „Cyanide Christ” uśmiech nie schodzi z twarzy. Ekipa eksploruje
szeroko pojęte połacie gatunku do tego stopnia, że porównania z wielkimi
nazwami są zbyteczne. Jeśli tylko wymienisz jakąś znaczącą markę,
jesteś w stanie odkryć że LEECH inspirowali się nią w tym czy innym
utworze. Mamy zatem konkretną jazdę bez trzymanki opartą na riffie,
otrzymujemy masę solówek i sporo harmonii gitarowych które dodają
melodyki całości. Wokalnie również jest w porządku. Głos Jensa
Mortensena oscyluje od szczekającego wrzasku po głęboko brzmiący tembr.
Kilka razy pokusił się o nałożenie chórku, co wpłynęło na złagodzenie
konwencji, ale efekt tego zabiegu jest bardzo zadowalający. Płyta jest
wyprodukowana naprawdę dobrze, wszystko brzmi soczyście. Nie przesadzono
ani w stronę brudnego brzmienia, ani nie pokuszono się o rozwiązania
zbyt nowoczesne. W tej kwestii jest idealnie.
Przyczepiłbym się jedynie do perkusji. I teraz sam nie wiem co mnie
bardziej męczy czy zbyt dużo triggera w brzmieniu centrali, czy być może
jednak niezbyt finezyjna gra perkusisty. Jest trochę zbyt szybko i do
przodu. Nawet przejścia wydają się tak trochę na „odpier#$%” odegrane.
Osobiście pragnąłbym więcej odmiany w tej materii. Ale tak naprawdę jako
że to jedyna wada tego materiału postanowiłem poświęcić akapit by się
nad tym trochę popastwić. Na tle całości to też element który dodaje
pewnego pazura i pierwiastka bezkompromisowości. No cóż – nie mogło być
idealnie.
Jest szybko, jest konkretnie, kiedy trzeba ostro i do przodu, a raz na
jakiś czas nieco bardziej melodyjnie. Bez problemu możesz zanucić jakiś
refren, lub melodię gitarową, ale to motoryka albumu trzyma twoje stopy w
ciągłym ruchu (muszę sobie sprawić matę do odzyskiwania energii
kinetycznej 😉 ).
43 minuty zleciały jak z bicza strzelił, włączyłem album ponownie. Nie,
nie po to by się przekonać, nie dlatego że mi coś umknęło, ale by
czerpać frajdę z ponownego odsłuchu. Pierwszego dnia kiedy trafił do
mnie ten krążek, przesłuchałem go jakieś pięć razy. Kolejny dzień
również zacząłem od niego… i nie skończyło się na pojedynczym
odtworzeniu.
8,5/10
Piotr Spyra