LEECH – 2018 – Cyanide Christ

LEECH - 2018 - Cyanide Christ

1. Barely Alive
2. Piss 'n’ Spite
3. Hollow Eyes
4. Condemned
5. The Real Me
6. The Avenger
7. Chaotic
8. Bleached Gods
9. Distorted
10. No Exit
11. Unsurpassed

Rok wydania: 2013/2017
Wydawca: LL Production / Defense Records
https://www.facebook.com/leechproject


Dzięki Defense Records możemy cieszyć się wznowieniem debiutu szwedzkich thrasherów z LEECH. A prawda jest taka że od pierwszego do ostatniego dźwięku „Cyanide Christ” uśmiech nie schodzi z twarzy. Ekipa eksploruje szeroko pojęte połacie gatunku do tego stopnia, że porównania z wielkimi nazwami są zbyteczne. Jeśli tylko wymienisz jakąś znaczącą markę, jesteś w stanie odkryć że LEECH inspirowali się nią w tym czy innym utworze. Mamy zatem konkretną jazdę bez trzymanki opartą na riffie, otrzymujemy masę solówek i sporo harmonii gitarowych które dodają melodyki całości. Wokalnie również jest w porządku. Głos Jensa Mortensena oscyluje od szczekającego wrzasku po głęboko brzmiący tembr. Kilka razy pokusił się o nałożenie chórku, co wpłynęło na złagodzenie konwencji, ale efekt tego zabiegu jest bardzo zadowalający. Płyta jest wyprodukowana naprawdę dobrze, wszystko brzmi soczyście. Nie przesadzono ani w stronę brudnego brzmienia, ani nie pokuszono się o rozwiązania zbyt nowoczesne. W tej kwestii jest idealnie.

Przyczepiłbym się jedynie do perkusji. I teraz sam nie wiem co mnie bardziej męczy czy zbyt dużo triggera w brzmieniu centrali, czy być może jednak niezbyt finezyjna gra perkusisty. Jest trochę zbyt szybko i do przodu. Nawet przejścia wydają się tak trochę na „odpier#$%” odegrane. Osobiście pragnąłbym więcej odmiany w tej materii. Ale tak naprawdę jako że to jedyna wada tego materiału postanowiłem poświęcić akapit by się nad tym trochę popastwić. Na tle całości to też element który dodaje pewnego pazura i pierwiastka bezkompromisowości. No cóż – nie mogło być idealnie.

Jest szybko, jest konkretnie, kiedy trzeba ostro i do przodu, a raz na jakiś czas nieco bardziej melodyjnie. Bez problemu możesz zanucić jakiś refren, lub melodię gitarową, ale to motoryka albumu trzyma twoje stopy w ciągłym ruchu (muszę sobie sprawić matę do odzyskiwania energii kinetycznej 😉 ).
43 minuty zleciały jak z bicza strzelił, włączyłem album ponownie. Nie, nie po to by się przekonać, nie dlatego że mi coś umknęło, ale by czerpać frajdę z ponownego odsłuchu. Pierwszego dnia kiedy trafił do mnie ten krążek, przesłuchałem go jakieś pięć razy. Kolejny dzień również zacząłem od niego… i nie skończyło się na pojedynczym odtworzeniu.

8,5/10

Piotr Spyra

Dodaj komentarz