LEASH EYE – 2019 – Blues, Brawls & Beverages

LEASH EYE - 2019 - Blues, Brawls & Beverages

1. Bones
2. Moonshine Pioneers
3. On Fire
4. Lady Destiny
5. The Disorder
6. Planet Terror
7. Twardowsky, J.
8. Furry Tale
9. Jackie Chevrolet
10. One Last Time
11. Well Oiled Blues

Rok wydania: 2019
Wydanie własne
https://www.facebook.com/leasheye/


Warszawski Leash Eye w ubiegłym roku obchodził 20-lecie powstania. W pierwszym tygodniu stycznia zespół pochwalił się w końcu (od premiery „Hard Truckin’ Rock” minęło już niemal 6 lat) nową płytą. Płytą szczególną z co najmniej z kilku powodów.

Po pierwsze i najważniejsze w składzie zespołu nastąpiły dwie istotne rotacje: na perkusji gra tu Marcin Bidziński, który świetnie odnalazł się w składzie proponując zdecydowanie więcej połamanych przejść od poprzednika, Łukasza Konarskiego, który preferował tradycyjny atak na 4/4. Jednak przed premierą najbardziej emocjonowała mnie zmiana na stanowisku wokalisty. Śpiewającego na wszystkich poprzednich płytach Leash Eye Sebastiana Pańczyka zastąpił dysponujący zgoła odmienną barwą głosu, znany ze Steel Habit Łukasz Podgórski. Wiadomo, że utrata charyzmatycznego frontmana boli, jednak nowy przejął spuściznę po poprzedniku niemal bezboleśnie, a poza tym przez ostatni rok miał okazję się dotrzeć na koncertach.

Na tym albumie jest znacznie więcej rockowej progresji niż na poprzednich. Grupa ma już na koncie wyskoki w te bardziej epickie rejony (np. „Her Rose’s Flavour” z „V.I.D.I.”), ale tutaj mamy ich nagromadzenie. Słychać po tym materiale, że był robiony przez dłuższy okres czasu i został dopieszczony w każdym szczególe. Zaczyna się od mocarnego „Bones”, którego główny riff kojarzy się trochę z „Knocking At Your Back Door” Deep Purple. Po takim smakowitym początku może być już tylko lepiej. I jest! Niby-rapowany wokal Podgórskiego w „Moonshine Pioneers” jest patentem, którego na próżno szukać na płytach z Pańczykiem. To rozwiązanie w połączeniu z firmowym gęstym podkładem sprawdza się znakomicie, a sam numer wwierca się w pamięć nie gorzej niż leasheye’owe evergreeny w rodzaju „The Nightmover” czy „Open Up, Chris”. Kolejnym wybornym smaczkiem jest grany slidem wstęp „Planet Terror”. Świetnie podkreśla on „południowy” charakter twórczości zespołu. Ten kawałek jest moim faworytem na albumie, bardzo lubię takie wielowątkowe kompozycje. Podoba mi się również „Jackie Chevrolet”, z takich szybkich i konkretnych strzałów Leash Eye też słynie.

Niewątpliwie jednym z kluczowych elementów brzmienia zespołu są Hammondy Piotra Sikory. On z kolei ma tu swoje pięć minut w „One Last Time”, które ozdobił iście jonlordowskim wstępem. Zawsze podobała mi się w tej kapeli współpraca gitary z organami, stanowi ona podstawę unikalnego brzmienia stołecznego kwintetu. Podczas gdy na poprzednich albumach między tymi dwoma filarami zachowana była równowaga w miksie, tutaj w niektórych utworach da się słyszeć ekspozycję strun („Jackie Chevrolet”, „Well Oiled Blues”), a w innych klawiszy („Planet Terror”, „One Last Time”).

Grupa wróciła tak jak powinna wrócić. Nagrali coś nieco innego niż się po nich spodziewałem, a bardzo lubię być zaskakiwany, więc można to zaliczyć wyłącznie na plus. Warto było przeczekać ten czas posuchy aby wreszcie móc się delektować tym świetnym albumem. Mam nadzieję, że wraz z premierą krążka kapela uintensywni także swoją aktywność koncertową, bo i z tym w ostatnich latach bywało licho.

9/10

Patryk Pawelec

Dodaj komentarz