01. Mesmerise Me
02. Antarctica
03. Moment Traveller
04. Under A Cloud
05. If Always Cloudless Was The Sky
06. In Whoose Name
07. Down My Spine
08. The Hourglass
09. Time To Time
10. Deep In The Desert
Rok wydania: 2023
Wydawca: Sliptrick Records
Stare przysłowie przestrzega, aby nie oceniać treści książki na podstawie okładki. Współcześnie należałoby rozszerzyć to powiedzenie także w odniesieniu do okładek płyt z muzyką rockową. Nie brak wprawdzie sztampowych grafik, od razu sugerujących z czym będziemy mieli do czynienia po wsunięciu krążka do odtwarzacza CD. Od czasu do czasu trafiają się jednak niespodzianki. Do czego zmierzam? Otóż pierwszy rzut oka na obrazek zdobiący front okładki debiutanckiej płyty zespołu Lark w zestawieniu z tytułem „Antarctica” zmylił mnie co do oczekiwanego klimatu nagrań. Czy to mroczny gothic, lodowaty norweski black metal a może ponury psychodeliczny prog? Nic z tych rzeczy!
Młody zespół z Tarnowa na swojej pierwszej płycie proponuje nam klasyczny metal. Bez udziwnień, połamanych rytmów, bez przesadnego szarżowania techniką. Utwory utrzymane są głównie w średnim tempie. Wokalista Marcin Gądek śpiewa anglojęzyczne teksty, udzielając się głosem w środkowych rejestrach, bez nadmiernego forsowania gardła. Swoją barwą przypomina mi trochę Mariusza Krzyskę z lekko już zapomnianego zespołu Aion. Za to zgłębiając patenty brzmieniowe gitarzysty Tomasza Borucha odnoszę wrażenie, że decyzję o kupnie swej pierwszej gitary podjął on pod wpływem fascynacji nagraniami Black Sabbath, Candlemass i Alice In Chains. A może spodobał mu się Roy Z na solowych płytach Bruce’a Dickinsona? W każdym razie takie właśnie klasyczne heavy rockowe zagrywki stanowią sedno omawianego tutaj albumu. Skądinąd koledzy z sekcji rytmicznej – perkusista Wojciech Pasek i basista Mariusz Budzik też chyba zapoznali się na jakimś forum fanów Black Sabbath. Basowe patenty to stara, dobra szkoła Geezera Butlera. Nie chcę przez to powiedzieć, że panowie uprawiają – za przeproszeniem – zżynkę. Po prostu słychać takie a nie inne inspiracje i nic w tym złego, gdyż to żaden wstyd czerpać z wzorców wypracowanych przez najlepszych specjalistów obranego gatunku.
To teraz wyjaśnijmy kwestię okładki. Otóż tytułowa „Antarctica” nie znalazła się tu przypadkowo. Mimo iż płyta nie jest w założeniu twórców typowym koncept-albumem, to warstwa liryczna zainspirowana została losami irlandzkiego podróżnika i odkrywcy Ernesta Shackletona. W roku 1914 dowodził on trudną i pełną przeciwności losu wyprawą na Antarktydę. Wyprawie tej poświęcono osobny tekst wewnątrz digipaka omawianej płyty.
Kompozycje oparte są na riffach gitar. Czasem w tle przemknie jakiś klawisz. Nie uświadczymy tu ballad. Wśród dziesięciu wypełniających płytę numerów warto wyróżnić przedostatni „Time to time”, który cechuje się pewną dawką przebojowości i przy odpowiedniej promocji miałby szansę namieszać co nieco w rozgłośniach zorientowanych na cięższe dźwięki.
Album o „analogowym” czasie trwania (46 minut) cechuje dobra realizacja dźwięku. Brzmienie jest przyjemne, całość wykonana sprawnie i rzetelnie. Nikt tu wprawdzie Ameryki (ani Antarktydy) nie odkrywa, ale dla fanów klasycznego metalu bliższy kontakt z tą płytą na pewno stanowić może atrakcyjne uprzyjemnienie mroźnych, zimowych wieczorów.
7/10
Michał Kass