1. Little Black Book Of Songs
2. Don’t Drink With The Devil
3. Old Habits Die Hard
4. Burlesque
5. The Good Old Days
6. De la Luz
7. Devil in Disguise
8. Lonely Are The Brave
9. Shadow Of Romance
10. Sweet Little Mistreated
11. Men of War
12. The Fallen
Rok wydania: 2013
Wydawca: Metal Mind
http://www.lapazrocks.com/
La Paz prochu nie wynaleźli, ale zespoły, którym przewodzi Doogie White
poniżej pewnego poziomu nie schodzą. Dość fajnie wokalista rozgraniczył
swoje obecne zainteresowania, udzielając się osobno w zespole heavy
metalowym (Tank) i racząc nas hard rockowymi dźwiękami razem z La Paz…
Na razie solowy album pozostawiam jako przypadek odosobniony, a
progresywną przygodę z Cornerstone chyba mało kto już pamięta…
Wróćmy zatem do La Paz i ich nowego albumu. Pierwsze wrażenie kiedy
trafia w nasze ręce fizyczne wydawnictwo… to miłe zaskoczenie
grafikami, bowiem z wzorków i mazajów na okładce ukazują nam się zarysy
twarzy… wnętrze bookletu utrzymane w podobnym duchu robi wrażenie
jeszcze bardziej intrygujące, a wszystko utrzymane jest w ramach
założonej konwencji.
Mnie ten album od razu przypadł do gustu. Przyznam, że nie spodziewałem
się czegoś wyjątkowego w gatunku. Bo “The Dark and The Light” raczej po
latach być może będziemy rozpatrywać jako jeden z porządnych ale
niekoniecznie wybijających się albumów.
Bywa, że płyta klimatycznie zbliża się niebezpiecznie do przygody
Doogiego zwanej „Stranger in us all” i to jest chyba zdrowa
rekomendacja.
Bardzo wyraźny bas, sporo hammondów w iście purplowskim stylu i nieco
ukłonów w stronę amerykańskiego bluesrocka, dopełnia skróconą
charakterystykę nowej płyty.
Choć przy klawiszach mógłbym się zatrzymać na chwilę dłużej… mimo, że to
wyraźnie drugoplanowy instrument na tej płycie (oprócz wspomnianych
hammondowych ścian), zdarza się, że schowany gdzieś w tle motyw jest
wyjątkowo warty uwagi… ciekawy, niespotykany brzmieniowo. Ciekawy jest
także organowy przerywnik, potwierdzający tylko moje spostrzeżenie.
Nie zabrakło innych niespodzianek. Kiedy zobaczyłem we wkładce sekcję
dętą i tytuł utworu „Burlesque”, spodziewałem się przesady… okazało
się, że zespół dość zgrabnie sięga po niekoniecznie rockowe standardy i
przeszczepia je na grunt własnej stylistyki. Kawałek wyszedł nawet w
pewnym sensie jako utwór ciężki… duszny. Trąbki i saksofony z
powodzeniem pojawiają się ponownie również w udanym motywie w „Shadow of
romace”. Plusik.
Jest pazur, jest dobre brzmienie, kapitalne solówki i garść fajnych
melodii… przydałby się jeszcze jakiś killer, coś co chwyci mnie za
serce, za gardło… Proszę bardzo – znajdę tu dla siebie nawet kilka.
Pierwszym z nich jest „The good old days” kolejnym „Devil in Disguise”
(rockowy konkret). Chętnie wracam też do wspomnianego „Burlesque”.
Byłbym zachwycony, jednak zespół nie ustrzegł się dłużyzny w postaci
spokojniejszego „Lonely are the brave” i ten niby płynie w pewien
Moore’owski sposób… jednak mnie na dłuższą metę nuży. Nie porwał mnie
też „Shadow of romace”… chórek jak najbardziej, ale przesterowany wokal,
to już trochę przesada i marnotrawstwo zasobów. Zabawa riffem zupełnie
inne oblicze ma w utworze „Men of war”, gdzie ciężar buduje klimat a
solówka w tle i złowrogie klawisze dopełniają całości obrazu.
Może i po kulminacji w okolicach połowy płyty, napięcie nieco opada… ale
do poziomu jak najbardziej akceptowalnego. Taki „Sweet Littre
Mistreated” zaliczę ponownie do moich faworytów. A w zestawieniu z
ostrzejszą końcówką i przestrzennym outrem pozostawia zdecydowanie
pozytywne odczucia.
Jeśli z powyższego opisu wywnioskowalibyście, że druga płyta La Paz to
nic specjalnego… to tu byśmy się nie zrozumieli. Intencją moją jest
raczej nie wywyższenie tej produkcji. Jest to zdecydowanie płyta warta
uwagi i porządna na tle dobrych czy nawet bardzo dobrych przedstawicieli
hardrockowej sceny.
Całość może i jest nieco przewidywalna… a na kilometr mieni się kolorami
tęczy i purpurą… Ale obok oczywistych oczywistości pojawiają się zrywy
formy. Zatem czy przewidywalność to jest zarzut jeśli płyta spełnia
oczekiwania?
8/10
Piotr Spyra