1. THRAK
2. Fearless And Highly THRaKked
3. Mother Hold The Candle Steady While I Shave The Chicken’s Lip
4. THRaKaTTaK Part I
5. The Slaughter Of The Innocents
6. This Night Wounds Time
7. THRaKaTTak Part II
8. THRAK Reprise
Rok wydania 1996
Wydawca:Discipline (Global Mobile)
Nie mam zamiaru jawić się jako specjalista od King Crimson. Przyznam nawet, że ten zespół nigdy nie należał do moich faworytów. Przypadek skłonił mnie do sięgnięcia po album „THRaKaTTaK”.
Kupiłem swego czasu jakiś album w internecie (nie pomnę jaki), i osoba która pakowała przesyłkę, właściwą płytę zabezpieczyła z jednej strony, osobnym opakowaniem na cd, z drugiej strony, płytą King Crimson 🙂 Na szczęście od razu na okładce widniała naklejka reklamowa, głosząca czego można spodziewać się po tym albumie… bardzo mnie zaintrygowała. „THRaKaTTaK” jest bowiem albumem, na którym zespół niemal godzinę improwizuje. A że czasem lubię słuchać pogiętej muzyki. Chętnie wrzuciłem krążek do odtwarzacza.
Na początku zaskakuje ciężar gitar, cóż warr guitar Trey’a Gunn’a robi swoje. Niestety drugi track jest bardziej zorientowany na klawiszowe wariacje…
Trzeci utwór zaczyna niepokojące pianino… rodem z filmów grozy, nie mniej niepokojące dźwięki wydaje z siebie po pewnym momencie gitara… nieco zawodzi mnie do tego momentu perkusista – a w zespole jest dwóch, raczej bawią się gdzieś w tle… dopiero pod koniec drugiej minuty trzeciego utworu pojawia się kilka interesujących przejść… Instrumenty wydają się wzdychać, a na pierwszym planie tymczasem zarówno klawiszowa ściana, jak i szalone pianino… zabawa potencjometrami i narastają, to cichną gitary. Na liczniku około pięć i pół minuty, perkusja zaczyna konkretnej nabijać, jesteśmy w stanie wychwycić konkretny przemyślany rytm, pozostali muzycy podłapują temat, dźwięki zaczynają niebezpiecznie narastać… rany… jak przy takim graniu gitara może trzymać strój dłużej niż kilka minut!!! mimo że zdawało się, że wszystko zmierza do kulminacji, po chwili następuje małe uspokojenie… ale tylko jeśli chodzi o głośność i zagęszczenie instrumentarium.
Pod koniec wszystko powoli cichnie, jeszcze tylko klawisze wydają z siebie ostatnie podrygi, brzmienie marimby, i drapanie kostką wzdłuż struny… nooo – trzeba mieć fantazję 😉
Czwarty utwór się zaczyna, a ja zachodzę w głowę na którym instrumencie można wykrzesać tak potłuczone dźwięki… brzmi to tak jakby ktoś wpuścił kota po pokrywę fortepianu 😉
Znowu chwila wyciszenia, poprzedni natłok wrażeń sprawił, że zaczynam się niecierpliwić. Gdzieś w tle narasta gitara basowa, niestety nie dochodzi do pełni głośności, ponowny motyw grany na marimbie… Dziwnie, trochę kiczowato przestrojona gitara, gra tak strasznie wysoko, że chyba komuś skończyły się progi… w tle, niestety schowana perkusja wygrywa ciekawe patenty. Pianino zaczyna szaleć tak, że zaraz pomyślałem, czy w kaftanie bezpieczeństwa da się grać na pianinie? Kiedy kolejny motyw basowy narasta nie mam wątpliwości, że nie stanie się ani na chwilę elementem przewodnim – szkoda… bo to chyba najbardziej „normalny” element tego albumu.
Zawodzenia instrumentów zaczynają nieco nużyć i pod koniec piątego utworu wyczekuję zmian… zaskakujące, to co teraz powiem, ale zaczyna robić się sztampowo.
W szóstym kawałku, pod ściany klawiszy gitara udaje, że gra melodię… w każdym razie przez półtora minuty trzyma się w tonacji… cholerna marimba, już mnie trochę wnerwia…
Małe wyciszenie, za które odpowiedzialne jest klawiszowe tło… znowu klimat przywodzi na myśl niepokojący soundtrack.
Piąta minuta szóstej ścieżki przynosi ożywienie, aż z podziwem odnotowałem ten fakt… już zaczynałem myśleć (sic!), że już mnie ten album nie zaskoczy, niestety zryw był chwilowy. Ok, słucham dalej, obiecuję sobie solennie, że będę zwracał uwagę tylko na ciekawe motywy…
Boże, jak to możliwe, żeby na improwizowanym albumie były nudne fragmenty… niestety są.
Moja czujność została uśpiona, i znienacka zrobił się kolejny utwór… w samej muzyce nic na to nie wskazuje… Kakofonia klawiszy i gitary robi swoje, perkusja znowu narasta, bardzo nisko zagrane pianino… warr guitar gdzieś na najwyższych progach brzmi groteskowo, co tylko pogłębia uczucie niepokoju… około piątej minuty w szranki idą pianino i marimba… o ile dotychczas brzmienie tych „cymbałów” zaczynało się przejadać – tym razem pojawił się chyba najciekawszy motyw.
Cały czas mam wrażenie że słucham soundtracku, o niemego filmu grozy. Pod koniec utworu narastają niemal wszystkie instrumenty – i robi się naprawdę ciekawa kakofonia…
Między przedostatnim a ostatnim utworem wyrazista cisza, która przygotuje nas na uderzenie ciężkich riffów – pojawia się ponownie temat z utworu pierwszego… wyrywa z osłupienia i daje nadzieję na pewne ożywienie… tylko na tym etapie słuchaczowi łatwiej wypatrywać końca albumu, niż czekać na jakieś ciekawe patenty. Nie poddaję się… w skupieniu postanowiłem dotrwać do końca – i chyba najgorszym co mogło mnie w tym momencie spotkać, kiedy to już zebrałem się w sobie, w niecierpliwym oczekiwaniu na więcej – ostatni utwór się skończył…
Komuż mogę polecić ten album? Na pewno bezkrytycznym fanom zespołu. Ludziom, dla których improwizacja znaczy więcej niż melodia… Zwolennikom rozwiązań nieszablonowych, oraz teoretykom, którzy marudzą, że coraz mniej progresu w rocku progresywnym – ku przestrodze.
Sam mam mieszane uczucia, zbulwersowały mnie bowiem powtarzane patenty (nie mylić z „motywy”) i brak polotu pod koniec albumu.
Oceny nie stawiam, bo z jednej strony nie jestem pewien, czy ogarnąłem ten album, a z drugiej przyznaję że jestem zaintrygowany. Czy wrócę do tego albumu? Na pewno – z tym że nieprędko 😉
Piotr Spyra