01 Autonomous Zone
02 Dawn Of The Hive
03 New Cold War
04 Euphoria
05 New Jerusalem
06 War On Freedom
07 Big Buzz
08 Delete
09 I Am The Virus
10 Into The Unknown
Rok wydania: 2015
Wydawca: Universal
https://twitter.com/killingjokeband
Czternaście studyjnych krążków, ponad trzy dekady na scenie – zespoły z
takim stażem, na pierwszy rzut oka, mogłyby już do końca kariery grać na
koncertach wyłącznie sprawdzone przeboje, co jakiś czas wydawać
składankę typu „greatest hits” i po prostu… spokojnie żyć. Są jednak
wyjątki. Jednym z nich Brytyjczycy z Killing Joke. Mimo tego, że panowie
mają po pięćdziesiątce na karku, potrafią wydobyć z siebie o wiele
więcej energii niż pokolenia dwa razy młodsze i mają cały czas siłę na
nagrywanie kolejnych albumów. Za to ode mnie dozgonny szacunek. Nigdy
nie odnieśli spektakularnego sukcesu komercyjnego, na jaki niewątpliwie
zasługiwali, a przecież inspirowali wielu – od Metalliki, przez Nirvanę,
a na naszej Siekierze kończąc. Zbierający same pochlebne recenzje
„Pylon” (numer 15 w dyskografii) potwierdza dobrą passę, która trwa od
dobrych paru lat.
Mimo tego, że słucham ich od dawna, nie spodziewałem się aż tak dobrego
krążka, który od początku do końca trzyma wysoki poziom, gdzie muzycy
nie biorą jeńców i wciągają słuchaczy w ten intrygujący muzyczny świat.
Świat, który od dawna znamy – idealne połączenie metalowych dźwięków
(wręcz industrialnych), dusznej produkcji, zagęszczonej pracy gitary,
głębokiego basu, szalonego śpiewu Colemana (istnego „szamana” rocka), z
naprawdę świetnymi melodiami i specyficznymi tekstami autorstwa
wokalisty. „New Cold War”, „New Jerusalem”, „War on Freedom” czy „Into
the Unknown” – przytoczone tytuły wskazują, że nic się w tej materii nie
zmieniło. Wciąż jest przygnębiająco, wręcz apokaliptycznie. W takich
czasach przyszło nam żyć.
Muzycznie „Pylon” to klasa sama w sobie. Napędzany przez gitarę basową,
przytłaczający „Autonomous Zone” z „plemienną” perkusją i Colemanem
głoszącym swoje prawdy niczym kapłan w kościele daje dobre pojęcie o
całości. Podobnie „Dawn of the Hive”, który hipnotyzuje przez ponad 6
minut w ten sam sposób, co utwór otwierający czy marszowy „New
Jerusalem”, w którym swoje „pięć minut” ma perkusista Paul Ferguson.
Wybrany na pierwszy singiel (przekornie, oj przekornie) „I Am the Virus”
daje ostro po głowie. Atakuje ze zdwojoną siłą, a wokalista nie
oszczędza się wykrzykując tytułową frazę z całych sił. Miłośnicy
„Pandemonium” czy „Hosannas from the Basements of Hell” powinni być
zachwyceni. Druga strona medalu to utwory przypominające o okresie
„Night Time” (notabene to moja ulubiona płyta). „New Cold War” brzmi
nowofalowo, choć ciężkawy refren różni się znacznie od tego z „Love Like
Blood”, największego przeboju Killing Joke. Również „Euphoria” przenosi
nas w lata 80., dzięki wyeksponowanym klawiszom. Na tle reszty wydaje
się być najbardziej optymistycznym kawałkiem na „Pylon”. No i jest
jeszcze „Big Buzz” z iście stadionowym refrenem (o ile organizatorzy
koncertów chcieliby ich tam częściej zapraszać) i „ejtisowym” klimatem.
„Into the Unknown” jest swoistą klamrą, podobnie jak „Autonomous Zone”,
nie daje chwili wytchnienia. Mrocznie, gęsto i do przodu. Nie zapominają
jednak o tym, że melodia również jest ważna. Stworzyli unikalny styl,
któremu hołdują od… 36 lat. W tym tkwi ich siła.
O ile słuchając tekstów zawartych na „Pylon” można mieć pewne obawy co
do przyszłości, to o muzykę Killing Joke nie ma się co martwić. Są jak
wino: im starsi, tym lepsi. I to na najnowszym albumie dobrze słychać,
co powinno nas wszystkich słuchaczy-fanów cieszyć. Bo takich zespołów
obecnie jest jak na lekarstwo. Takich, które po tylu latach grania
potrafią nagrać rzecz na wysokim poziomie. Po prostu. Bez zbędnej
otoczki.
8/10
Szymon Bijak