KILLIN’ KIND – 2016 – Dying Earth

killinkind-_dyingearth

1. New Killin Breed
2. The Raven
3. Apep (99942)
4. King Of Terror (Apophis pt.1)
5. The Journey (Apophis pt.2)
6. The Legacy (Apophis pt.3)
7. Raijin (feat. Dave Linsk)
8. Fujin
9. Standing In The Shadows
10. Dying Earth
11. Moonlight Shadow

Rok Wydania: 2016
Wydawca: Underground Symphony
http://www.facebook.com/killinkind


Muzyka, a w szczególności muzyka rockowa, a także metalowa potrafi poszerzać horyzonty. Z jednej strony można zagłębić się w mroki duszy, z innej na przykład poznać dzieje świata, a jeszcze z innej odwołać się do Mistrzów, będących oczywistą inspiracją. Do swoich mistrzów odwołuje się powstała w 1996 roku we włoskim mieście Novara nieopodal Mediolanu grupa Killin’ Kind. Znawcy thrashowego grania od razu skojarzą nazwę, którą zaczerpnięto z tytułu płyty grupy Overkill.

Włosi nie mieli jednak tyle szczęścia, co ich inspiratorzy – dopiero w 2008 roku wydali swój debiut, „Metal rage”. Obecnie jest ich czwórka: Tito – gitara i mikrofon, Daniele – gitara, Dest – bas i Hammer – perkusja. Po kolejnych ośmiu latach pojawia się ich druga płyta, „Dying Earth”, której właśnie posłuchamy. Na okładce bestia wijąca się w ogniu. Płyta start.

Zaczyna się od „New killing breed”. To jakby nowy rozdział, nowe rozdanie w historii grupy. Jest ciężko, a potem tempo tylko się rozkręca. Jednak pierwsze co przychodzi na myśl to pytanie: czy to jest może jakiś poboczny projekt Peaveya Wagnera? Tito śpiewa niesłychanie podobnie do lidera Rage. Okazuje się jednak, że Włosi idealnie potrafią wyszukać to, co w power i thrash metalu jest najlepsze. Od wgniatającego czołgu, przez bardzo zwinne i szybkie solówki, po częste zmiany tempa. Nie brakuje tu nawet chwili dla death metalowych riffów. Nie brakuje tu gitary akustycznej i świetnych partii chóralnych. Wszystko to smakowicie podane. Słychać, że zespół przez tych 8 lat nie próżnował i dokładnie przeanalizował każda nutę w tym numerze.

A skoro wspomniałem o poszerzaniu horyzontów: drugi numer robi to w najlepszy z możliwych sposobów. Otóż jest to „The raven” („Kruk”). I nie jest to utwór wyłącznie mniej lub bardziej „inspirowany”, ale metalowa wersja pełnego tekstu poematu Edgara Allana Poe. Mamy tu więc do czynienia z przeszywającym „nevermore”, choć chyba nikt i nic nie przebije najlepszej w dziejach recytacji w wykonaniu Vincenta Price’a. I również tutaj mamy do czynienia ze zmianą tempa w środkowej części, jednak tym razem wciąż je podkręcamy. Riff główny trochę przypomina mi rockowe dokonania bułgarskiej grupy Epizod. Końcówka zaś nieco kojarzy się z linią melodyczną „Nostradamusa” Judas Priest. Wszelkie podobieństwa są jednak tylko korzystne dla tego kawałka.

Trzecim z kolei jest utwór o enigmatycznym tytule „Apep (99942)”. Otwiera go dość ciekawa gra na gitarze, by po chwili już uderzyć szybkością perkusji i gitar. Wszystko znów ładnie i melodyjnie podane. Jednak refren należy już bardziej do odcieni power metalowych z chóralnymi zaśpiewami włącznie. Wart polecenia jest tzw. mostek przed solówka w połowie numeru. Idealnie można tam usłyszeć grę basu i perkusji. Dobrze też zwrócić uwagę na solówkę, jak i to, co dzieje się po jej zakończeniu. Jest tak, jak ma być, czyli ciężko, ale i zarazem melodyjnie.

Teraz czas na trylogię, opowieść o Apophisie, starożytnym egipskim demonie ciemności i chaosu, który miał postać olbrzymiego węża. Część pierwsza to „King of terror”, druga – „The journey”, a trzecia – „The legacy”. Część pierwszą otwiera nastrojowe pianinko, by następnie oddać nuty we władanie gitar rodem z najlepszego okresu Sabatonu i Theriona. Numer rewelacyjnie nakręca perkusja. Również w solówkach dobrze się dzieje. Gitarzyści niemal prześcigają się w pokazywaniu swych niemałych umiejętności. Druga część to połamana gra perkusji i pełen tajemniczości Tito (wciąż przypominający szefa Rage’u). I znów świetna gra gitar, w tym gitary basowej. Pod koniec numeru z tej połamanej gry praktycznie już nic nie zostaje, bo wszystko zamienia się w ciekawy patent spowalniania gry tak bardzo, że daje się wyczuć drewno, z którego sprzęt został zrobiony. Trzecią część natomiast znów otwiera bardzo dobre pianinko. Jeszcze lepiej brzmi gitara w tle, znamionująca klasyczną metalową balladę. Ciężki, powolny ton na chwilę przerywają jednak bardzo dobrze zagrane riffy. Również i wokal stoi na wysokim poziomie, wznosząc się na prawdziwe wyżyny. Jeden z najciekawszych i zarazem najlepszych numerów na płycie, jak zresztą cała trylogia.

Pora już przejść do kolejnych numerów. Na „Raijin” zespół wspomaga gitarzysta grupy Overkill, Dave Linsk. Jest szybko, znów niemal thrashowo, ciężko i zarazem wgniatająco. Zespół nie zapomina o melodyjnych riffach i pełnym mocy refrenie. To bezsprzecznie najszybszy kawałek na płycie: jest iście piekielnie, wręcz wybornie, jednak najlepsze dzieje się pod koniec podczas solówki, kiedy na gitarach grają trzej muzycy łamiąc niemal przy tym gryfy.

Po „Raijinie” czas na „Fujina”. Jest to utwór instrumentalny, a rozpoczyna go niemal punkowa i garażowa gitara basowa. Po chwili mamy już jednak do czynienia z power metalową jazdą okraszoną szybką solówką. Możemy tu w pełni poznać umiejętności solowe poszczególnych muzyków, od gitar, aż po perkusję.

Przedostatnim z podstawowego zestawu jest „Standing in the shadows”. To na początku wyjątkowo szybka gra na gitarze akustycznej, lecz absolutnie nie ma mowy tu o balladzie. W pewnej chwili zespół znów bowiem przyspiesza i robi się ciężko. Jest ciekawie, z dużą ilością zmian tempa oraz ze zmianami mocy wokalu. Raz jest nisko, tajemniczo, a za chwilę mamy górki, ale pokonujemy je z wyczuciem. Najlepsze jednak dzieje się w drugiej części, po solówce, kiedy jest niezwykle melodyjnie, ale i nieco „kissowo”. Całość spina znów gitara akustyczna.

Przez cały czas trwania albumu zadawałem sobie pytanie, co też zespół przygotował na koniec, w tytułowym „Dying Earth”. Nie zawiodłem się – jest to bowiem kolejny ukłon w stronę szeroko pojętej klasyki. Tym razem poznajemy metalową wersję „Dies Irae” Wolfganga Amadeusza Mozarta. Muszę przyznać, że ich interpretacja jest równie przekonująca, jak wersja Theriona. Ma to swój niepowtarzalny odcień, a mianowicie brzmi tak, jakby z utworem mierzył się… Brian May. Poza tym jest to tylko wstęp do czegoś absolutnie pięknego, co dzieje się potem. N
iesamowicie nostalgicznie gitary akustyczne i w końcu Tito, który odzywa się swym imponującym głosem. Równie ładnie dzieje się tle, gdzie wokaliście towarzyszy chórek żeński. Lecz tylko na chwilę, bo oto znów następuje zmiana klimatu i już pełna mocą uderza zespół. W tym numerze dzieje się tak dużo, że nie sposób wspomnieć tu o wszystkich fragmentach. Tego po prostu trzeba posłuchać. W pewnym momencie na przykład chór męski śpiewa po łacinie. Wszystko to jednak jest doskonale wyważone i wszytko do siebie pasuje. Na pewno jest to numer, który po pierwszym przesłuchaniu może pójść w niepamięć. Jednak przy dokładnym osłuchaniu można właśnie znaleźć te wszystkie niesamowite fragmenty, włącznie z końcówką solówki okraszoną marszem żałobnym na gitarze, czy końcowy chór śpiewający „dying Earth!”.

Na koniec zostaje już tylko numer bonusowy. I tu niespodzianka, bo oto przed nami „Moonlight shadow” Mike’a Oldfielda! Nigdy bym nie przypuszczał, że można dać temu kawałkowi porządnego metalowego kopa. Słychać że, zespół świetnie się bawił przy jego przearanżowaniu, a i sam numer zapewne będzie częstym gościem na koncertach.

Trudno przypisać zespołowi Killin’ Kind konkretną metalową szufladę. Miesza on bardzo wiele rodzajów metalu, czerpiąc przy tym riffy z najlepszych wzorów, ale trzeba przyznać, że robi to wyśmienicie. Słychać, że zespół po latach poszukiwań wie co i jak ma grać. I robi to fenomenalnie. Jeszcze namieszają.

8/10

Mariusz Fabin

Dodaj komentarz