1. Firepower
2. Lightning strike
3. Evil never dies
4. Never the heroes
5. Necromancer
6. Children of the sun
7. Guardians
8. Rising from ruins
9. Flame thrower
10. Spectre
11. Traitars gate
12. No surrender
13. Lone wolf
14. Sea of red
Wydawca: Sony Music
Rok wydania: 2018
http://www.judaspriest.com
„Witajcie wszyscy, Priest powrócił!”. Takimi słowami wita swoich fanów
na koncertach lider Judas Priest, Rob Halford. Czas niestety sprawia, że
legendarny skład Bogów Metalu z wolna się wykrusza. Od kilku lat nie ma
już w zespole K. K. Downinga, którego zastąpił Richie Faulkner, a już
wkrótce z powodów zdrowotnych zabraknie także Glenna Tiptona, za którego
na koncertach pojawi się Andy Sneap. Można więc śmiało powiedzieć, że
najnowsze wydawnictwo grupy, „Firepower”, to coś w rodzaju pożegnania
tego wspaniałego gitarzysty i kompozytora. Nie pozostaje zatem nic
innego, jak powiedzieć: „Glenn, dziękujemy za wszystko” i włączyć
najnowszy Priestowy krążek, być może ostatni, na którym słychać jego
grę.
Początek jest, zgodnie z tytułem moczany i ognisty. „Firepower” otwiera
dobry, ostry riff. Świetnie młóci na perkusji Scott Travis. Panowie
Richie i Glenn wymieniają się solówkami. Pomimo, że Halford nie wyciąga
już górek, tak, jak dawniej, to jego głos wciąż potrafi wkręcać się w
umysł. Całkiem przyjemne rozpoczęcie, bez wątpienia zachęcające do
dalszego słuchania.
Dwójką na płycie jest „Lightning strike”. To z kolei motoryczny,
klasyczny Priest. Halford udanie próbuje wykrzesać z siebie dawny ogień,
co rusz zmieniając barwę i wysokość swego wokalu. Ciekawie dzieje się,
gdy obaj gitarzyści „przekomarzają się”, dzięki czemu wychodzi bardzo
ciekawy, „brytyjski” riff. Jeszcze powrót do refrenu i można przejść do
kolejnego numeru.
„Evil never dies”. Tu już od startu jest ciężko, z kapitalną grą Iana
Hilla na basie i wciąż ogromną mocą wokalu Roba. Innym mocnym elementem
tego numeru są niesłychanie smakowite ozdobniki Glenna. Mamy tu też
patent z lekkim zwolnieniem tempa a’la „Touch of evil”, jednak tu jest
zupełnie inny ładunek. Ciężki riff robi się jeszcze bardziej wgniatający
i jest tylko łącznikiem miedzy solówkami i kapitalnymi frazami Roba.
Ależ było wybornie. Czy dalej też będzie tak zaskakująco dobrze?
Lecimy więc dalej do „Never the heroes”. Jakieś dziwne efekty, gitara
Glenna i perkusja trochę jak z Metalliki, a potem już klasyczny Priest.
Troszkę może się kojarzyć z „Worth fighting for”, gdzie i tu i tam
kawałek napędzał Ian. Nie jest to może najmocniejszy numer Judasów, lecz
niewątpliwie ma on coś w sobie: przede wszystkim fajną melodię i
multiplikację wokali. Kawałek idealny dla prawdziwie rockowych stacji
radiowych.
A teraz jeden z najlepszych kawałków na tym krążku. „Necromancer” to z
początku mocny riff, który na chwilę zgniata niczym automat do puszek. Z
kolei Halford mi się tu kojarzy z okresu pozapriestowego (Fight), ale w
tym jak najbardziej pozytywnym znaczeniu. Również reszta panów świetnie
napędza ten numer, przez co jest ciężko i groźnie. Warto zwrócić uwagę
na kapitalne chórki, robione przez Roba. Miło będzie usłyszeć ten numer
na zbliżającym się koncercie w Polsce.
Nieco Sabbathowsko robi się w kolejnym kawałku („Children of the sun”,
nawiasem mówiąc, oto mamy kolejny metalowy kawałek z cyklu „Children
of…”). Główny riff już od samego początku zdradza, jak będzie brzmiał
refren. Linia melodyczna zwrotki przywodzi mi natomiast na myśl jeden z
tych dobrych fragmentów z „Nostradamusa”. Do tego ten refren, krótki,
acz melodyjnie treściwy. Warto zwrócić uwagę na perkusyjne ozdobniki
Travisa, by chwilę potem rozkoszować się solówką Faulknera. Również
tutaj harleyowiec próbuje wjechać na górkę, z niezłym skutkiem, jak na
jego obecne warunki wokalne. Rob Halford wciąż budzi podziw, że po tylu
latach śpiewania nie jest to dla niego problem.
Od kolejnego numeru, króciutkiego „Guardians”, będącego czymś w rodzaju
fortepianowo-gitarowego intro do kolejnego utworu zaczyna się druga,
wyraźnie oddzielona właśnie tym fragmentem część płyty. Otwiera ją
„Rising from ruins”, czyli kolejna bardzo dobra kompozycja na krążku.
Nieco przywodzi na myśl „Alone” z „Nostradamusa”, ma świetny refren z
fajnymi smaczkami w tle na gitarze bez przesteru. Interesująco wypadają
też solówki, a także „chóralna” gra gitar. Brawo, panowie!
Kolejną propozycją jest „Flame thrower”. Tu rewelacyjnie brzmi wokalista
wraz z dudniącym basem. Sama piosenka dobra, chociaż w drugiej części
dziwnie się rozjeżdża, co stawia ją jednak pod ścianą jako jeden z
zapychaczy.
Na szczęście dalej, właściwie aż do samego końca o zapychaczach nie ma
mowy, bo oto wita nas „Spectre”. Rozpoczynamy od przytłumionego Glenna,
włączamy wirnik i startujemy z niezwykle mocnym riffem. Ależ tam Hill
rządzi i dzieli w tle! No i znów jestem pod wrażeniem śpiewu Halforda. A
za wymianę zdań pomiędzy gitarami należy zdjąć czapkę i ukłonić się
nisko. Glenn i Richie idealnie się dogadują i wielka szkoda, że już nie
będzie można zobaczyć tego na scenie…
Zespół ani na chwilę nie daje słuchaczowi odpocząć. „Traitors gate”, po
klimatycznym gitarowym rozpoczęciu, rozpędza się do szybkiego riffu.
Ależ tu Rob (zwłaszcza w refrenie) wymiata. Niby nie ma tu górek, lecz
zamiata samą prędkością i precyzją śpiewu. Natomiast tylko Travis wie,
jak podczas solówki złożyć w jedno te wszystkie bębny i stopy i jeszcze
dołożyć do tego dzwon. Prawdziwy klasyczny heavy metal.
Za rogiem czeka już w kolejce jeszcze jeden rewelacyjny numer. Króciutki
(niecałe trzy minuty) „No surrender” odpala chwytliwym riffem. Z kolei
Halford już leci po całości bez zahamowań i wychodzi z tego świetny hard
rockowy numer. Również gitarzyści mają tu wiele ciekawego do
powiedzenia, od riffu, aż po solówki. Lubię, jak muzycy wiedzą do czego
służą instrumenty, które dzierżą w dłoniach. W tym kawałku bezsprzecznie
da się to usłyszeć.
Przedostatnim numerem jest swingujący „Lone wolf”, który pożyczył
muzyczne szaty z „Trzynastki” Sabbathów, skutkiem czego brzmienie jest
ciężkie, motoryczne, ale nie do końca pasujące do Judas Priest. Taki
eksperyment.
„Sea of red” to przepiękne, balladowe, spokojne zakończenie tego albumu.
Nostalgiczne akustyczne gitary, które grają, jakby mówiły „do
widzenia”. Również wokalista daje się ponieść ich melodii. Z czasem do
głosu dochodzą elektryczne gitary, które podbijają klimat. Kapitalnym
posunięciem są także chórki, no i ta świetna przeszywająca solówka.
Na początku napisałem, że Priest powrócił. I jest to prawda. Dawno już
nie słyszałem grupy w tak dobrej formie kompozytorskiej (riffy,
aranżacje, melodie). „Firepower” to bardzo dobry album i rewelacyjnie
wyprodukowany, bardzo współcześnie brzmiący kawałek solidnego heavy
metalu, skrzącego się prawdziwą radością grania. Cieszy to, że Judas
Priest, podobnie jak inni wielcy mocnego grania (Deep Purple, Metallica,
Accept) będąc u progu jesieni swojej działalności potrafią dać nam
jeszcze coś, co jest warte ich marki, wyrobionej już lata temu.
8/10
Mariusz Fabin