01. Jugulator
02. Blood Stained
03. Dead Meat
04. Death Row
05. Decapitate
06. Burn In Hell
07. Brain Dead
08. Abductors
09. Bullet Train
10. Cathedral Spires
Rok wydania: 1997
Wydawca: SPV
http://judaspriest.com/
Okres, w którym stanowisko wokalisty Judas Priest piastował Tim „Ripper”
Owens jest powszechnie uważany za najsłabszy w karierze brytyjskiej
legendy heavy metalu. Czy słusznie? Ja uważam, że tak. Choć spośród
albumów wydanych w tym okresie (a są to 2 płyty studyjne i 2 koncertowe)
da się wyciągnąć kilka plusów, to jednak mierność co poniektórych
wydanych wtedy nagrań definitywnie utwierdza w przekonaniu, że jedynym
słusznym frontmanem Księdza Judasza jest Rob Halford. Zarówno w roli
wokalisty jak i kompozytora.
Jego ówczesny następca na omawianej pierwszej płycie Judasów ze swoim
udziałem, „Jugulator”, nie miał bowiem żadnego wkładu w komponowanie
(cały materiał firmują Glenn Tipton i K.K. Downing), a i należący do
niego głos nie do końca pasuje do stylistyki grupy. Zresztą ona także
uległa tu przemianie. Obaj gitarzyści pragnęli zmian. Nie tylko dlatego,
aby podkreślić rotację za mikrofonem. Zmieniały się czasy i mody,
zaczynał dominować nu metal, wciąż jeszcze mocno się trzymał grunge.
Angielscy mistrzowie byli świadomi tego, że wkrótce mogą okazać się
przestarzali, wobec czego postanowili odświeżyć brzmienie i spróbować je
przystosować do gustów nowej generacji fanów ciężkiego rocka.
Kakafoniczne intro tego albumu rzeczywiście jest podobne do tych
wiązanek, które na swoich płytach prezentowały w tamtym czasie takie
grupy jak Korn czy Limp Bizkit. Wchodzą złowieszcze dźwięki gitar o
obniżonym stroju. Z początku głos Owensa jest przetworzony, w końcu
słyszymy jego czysty wokal. Brak Halforda od razu zaczyna boleć, falset
jego następcy nie jest nawet w połowie tak dobry. Utwór tytułowy, bo o
nim mowa, ma nawet całkiem dobry riff i jeszcze lepszą solówkę. W jej
trakcie słuchacz może sobie na chwile przypomnieć, że to wciąż Judas
Priest, jednak zaraz potem znów słychać Owensa i cały czar pryska. Żeby
nie było: to świetny wokalista, cenię jego poczynania w Iced Earth i u
boku Yngwiego Malmsteena, jednak w szeregach kwintetu z Birmingham nie
radził sobie w ogóle. Jestem ciekaw jaki wokal dopasowałby Halford do
drugiego w kolejności „Blood Stained”. Ten z kolei kawałek brzmieniem i
budową przywodzi na myśl dokonania popularnej wtedy Pantery, z okolic
„Cowboys From Hell”. Mógłby być naprawdę interesujący, gdyby tylko za
mikrofonem stanął Bóg Metalu. „Dead Meat” zaczyna się powarkiwaniem
jakiegoś groźnego stwora, najprawdopodobniej przedstawionego na okładce,
tytułowego Jugulatora. Gitary w tym numerze nieco kojarzą się z tym co
Tipton i Downing upichcili na „Painkillerze”. Refren jest całkiem
przebojowy, a wokal Owensa nawet znośny. „Death Row” również
rozpoczynają niepokojące odgłosy, na tle kolejnego dźwiękowego kolażu
słyszymy dźwięk dzwoniącego telefonu i fragment rozmowy,
najprawdopodobniej między skazanym na śmierć a jego ojcem, który mówi
mu, że musi ponieść konsekwencje swoich czynów. Sam utwór? Taki sobie. W
solówce Tipton nadużywa wah-waha, a przesadzenie z tym efektem drażni w
każdym przypadku. „Decapitate” jest wtórny i wymęczony. Tutaj solo jest
już całkowicie przetworzone. O ile na albumie „Turbo” syntetyczne
nakładki na gitarach (a nawet syntezatory gitarowe) były znośne, to
tutaj są zdecydowanie nie do strawienia. Miejscami ma się wrażenie, że
gitarowy duet, dotąd wszechmogący, nagle się wypalił i chwyta się
przysłowiowej brzytwy. Jedynym numerem, który podoba mi się na
„Jugulator” w całości jest „Burn In Hell”. W jego początkowej części
zastosowano efekt długiego crescenda. Kolejne instrumenty wchodzą
miarowo, a wykrzykując frazę „it’s time to burn in hell!” Owens
najbardziej na tej płycie zbliża się do maniery Halforda. Niestety, ten
kawałek jest absolutnym wyjątkiem. Poczucie wypalenia się weny
gitarzystów przywraca „Brain Dead”, kolejny kawałek rozpoczynający się
dodatkowymi odgłosami, tu mamy pisk opon, potem wypadek, odgłosy syren
policyjnych, tym razem prawdziwych, a nie wygenerowanych przez gitary,
tak jak w „Breaking The Law”. Na gitarze zimitowano natomiast
pojawiający się w środku odgłos respiratora. Muzycznie to ciężki, ale
niestety też ociężały walec, równie nijaki co „Decapitate”. W
„Abductors” głos Owensa bardziej przypomina Kinga Diamonda niż Halforda,
zarówno przy falsetach jak i przy twardych, niskich partiach. Jednak
Król również jest tylko jeden, a jak wiadomo kopia nigdy nie będzie
oryginałem. W „Bullet Train” najbardziej słychać próbę wpasowania się w
nu metalową modę, jest tu kilka typowych dla tego nurtu smaczków, np.
dialogi wokalu prowadzącego z chórkami czy pojawiająca się w pewnym
momencie niby-rapowanka. Wieńczący płytę „Cathedral Spires” jako chyba
jedyny numer z tego albumu cieszy się estymą pośród ogółu fanów grupy.
Balladowa pierwsza część tej kompozycji rzeczywiście jest naprawdę
udana. Jej rozwinięcie też jest w porządku, miejscami przypomina to
hymny spod znaku Manowar, a akurat Erica Adamsa Owens przebija
zdecydowanie.
Jedynym muzykiem Judas Priest, który zasłużył na tej płycie wyłącznie na
pochwały jest perkusista Scott Travis. Szczególnie fajne są jego
kanonady na podwójnej stopie w numerze tytułowym i „Bullet Train”. Warto
tu przypomnieć, że „Jugulator” to dopiero drugi album grupy z byłym
muzykiem Racer X na pokładzie. Po swoim efektownym wejściu na
„Painkiller” pokazał klasę także na tej, w gruncie rzeczy marnej płycie.
Historia rocka zna kilka takich przypadków, gdy dobry bębniarz był w
stanie swoją grą znacznie podnieść wartość słabych kompozycji, ten album
jest jednym z nich.
Po wydaniu „Jugulator” Judas Priest po raz pierwszy zaprezentował się
przed polską publicznością, miało to miejsce na deskach katowickiego
Spodka w ramach Metalmanii ’98. Ów fakt również jest przykładem.
Przykładem tego, że w zasadzie nigdy nie mieliśmy szczęścia do
załapywania się na koncerty gwiazd rocka w ich najsłynniejszych
składach. Klasyczny skład grupy (mam tu na myśli ten z „Painkiller”,
czyli Halford-Tipton-Downing-Hill-Travis) w ogóle nigdy nie
zaprezentował się w naszym kraju. Było to planowane w 2005 roku, lecz
nie doszło do skutku z powodu żałoby narodowej po pewnej znanej
osobistości. Ale to już temat na inną opowieść.
4/10
Patryk Pawelec
Recenzent tej płyty to ma chyba uszy kitem pozatykane. Tim Owens jest genialnym wokalistą i sprostał na Jugulator zadaniu. To najmocniejsza płyta Judasów i wgniata w ziemię nawet po ponad 25 latach od jej wydania. Gitary ciężkie jak stu tonowa lokomotywa, głos Owensa drapieżny i mocarny. Płyta bardzo mocna i jak przystało na koniec XX wieku zmiażdżyła wszystko dookoła swoją ciężkością i mocą. Także szanowny Panie Pawelec więcej obiektywizmu w recenzowaniu a nie osobistych wycieczek bo określanie Owensa mianem słabej kopii Halforda jest nie na miejscu. Pozdrawiam.