JUDAS PRIEST – 1990 – Painkiller

JUDAS PRIEST - Painkiller

1. Painkiller
2. Hell Patrol
3. All Guns Blazing
4. Leather Rebel
5. Metal Meltdown
6. Night Crawler
7. Between the Hammer & the Anvil
8. A Touch of Evil
9. Battle Hymn
10. One Shot at Glory

Rok wydania: 1990
Wydawca: Columbia
http://www.judaspriest.com


Słuchając i oceniając nowe płyty zawsze kieruję się kilkoma ważnymi dla mnie zasadami. Po pierwsze, utwory muszą mieć melodię, zaś konkretny refren musi dać się zanucić po odłożeniu słuchawek. Muzyka nie może wpadać do głowy i od razu z niej wypadać. Musi tam zostać. Jak dobry film albo mocna książka. Po drugie: muzyka musi być prawdziwa. Muszę usłyszeć zawarte w niej wielowymiarowe emocje. I po trzecie: ta muzyka musi brzmieć, musi mieć przestrzeń, niestłamszoną kiepską realizacją dźwięku w beznadziejnym studiu.

Są takie płyty, które ukształtowały mój gust muzyczny, będąc przy okazji wyznacznikiem tego, jak powinien brzmieć bardzo dobry album. Jedną z tych najważniejszych w moim życiu płyt jest wydany w 1990 roku „Painkiller” brytyjskiej grupy Judas Priest. Album, o którym napisano już chyba niemal wszystko. Zdaję sobie jednak sprawę z faktu, że czytelnikami Rockarea mogą być jednak osoby, które urodziły się w już w XXI. wieku i mają prawo nie znać najlepszych czasów dla ciężkiego grania, a właśnie poszukują swojej muzycznej ścieżki. Dlatego też ważne jest to, aby wskazać nowym pokoleniom zarówno te wielkie rzeczy, jak i te, których należy się wystrzegać. Moi rodzice nauczyli mnie jeszcze jednej rzeczy: „jeśli już interesuje cię jakiś album, sprawdź, dlaczego taki jest. Co sprawia, że zawiera takie, a nie inne emocje? O czym są piosenki, kto je napisał, kto nagrał, itp.”.

W naszej opowieści musimy się zatem cofnąć do roku 1985, kiedy to dwudziestoletni James Vance oraz osiemnastoletni Raymond Belknap ze Sparks w stanie Nevada w Stanach Zjednoczonych słuchając piosenek Judas Priest, popijając piwo i paląc marihuanę postanowili wziąć strzelbę i się zastrzelić. Podobno w utworze „Better by you, better than me” usłyszeli zakamuflowany przekaz: „zrób to!”. Belknap zmarł na miejscu, Vance z ogromnymi obrażeniami twarzy żył jeszcze trzy lata. Rodzice chłopców wytoczyli muzykom Judas Priest proces, w którym starali się udowodnić, że przekaz został umieszczony między dźwiękami celowo. Proces toczył się latem 1990 roku i zakończył się całkowitym oczyszczeniem z zarzutów (w sieci można znaleźć ciekawe materiały wideo, nagrane podczas jednej z rozpraw, kiedy to Rob Halford śpiewa na sali sądowej lub odtwarza z magnetofonu muzykę Judas Priest, starając się udowodnić, że zarzuty są absurdalne).

Cała sprawa mocno odcisnęła się na zespole, a zwłaszcza na Robie Halfordzie, który jeszcze w trakcie jej trwania postanowił wraz z kolegami odreagować stres związany z oskarżeniami. I tak narodził się „Painkiller”, wydany 3 września 1990 roku (a więc niecałe dwa tygodnie po zakończeniu procesu), na którym zadebiutował nowy nabytek zespołu, perkusista Scott Travis, co dla odbioru albumu ma kolosalne znaczenie.

Pora zatem posłuchać, jak brzmi skuteczny Środek Przeciwbólowy. A rozpoczynamy od utworu tytułowego: „Painkiller” to od samego początku niesamowicie wgniatająca wściekłość. Już na starcie mamy do czynienia z ciężkim, niczym walec „przywitaniem” Scotta. Od pierwszych sekund można się przekonać, że zatrudnienie go jako bębniarza Priest to był strzał w dziesiątkę. Natomiast Halford nigdy wcześniej nie brzmiał tak zadziornie, wściekle i złowieszczo. Świetną robotę robią też panowie K.K. Downing i Glenn Tipton, którzy prześcigają się w solówkach i niesamowicie szybkich riffach. Nie dało się zrobić lepszego otwieracza tego albumu. Złość, agresja, emocje, moc, wrzask. Tymi słowami można opisać każdy instrument i każdą nutę wokalu. Z czasem robi się coraz szybciej i coraz ciężej, aż ma się wraz z Halfordem ochotę wykrzyczeć cały ten ból, złość z siebie. Właściwie na tym albumie mógłby być tylko ten sześciominutowy starter, lecz nie, to dopiero początek…

Zaraz potem udajemy się do piekła, bowiem drugi numer to „Hell patrol”. Tu za pomocą odpowiednio zmiksowanej perkusji i gitar udało się w intrze wydobyć brzmienie mocno zbliżone do karabinu maszynowego. Rob brzmi tu już klasycznie, lecz tylko na chwilę, ponieważ później robi ze swoim wokalem coś, co nawet dziś wywołuje ciarki na plecach. Mimo, że jest mniej wściekle, niż w poprzednim utworze, to wciąż da się wyczuć tę agresję. Tu również mamy do czynienia z genialnymi solówkami gitarzystów.

Trójka to „All guns blazing”, która rozpoczyna się od wibrującego wysokiego wokalu. Po raz kolejny nie ma tu wytchnienia. Jest ciężko, ale i – co ważne – melodyjnie. Cały numer jednak trzyma się na świetnym riffie, który w trakcie zmienia swe oblicze i z wściekłego staje się wgniatający jak czołg, co „potwierdza” piszcząca niemal z bólu druga gitara. Warto zaznaczyć, że trzy pierwsze numery charakteryzują się niesamowitą wręcz prędkością gry sekcji rytmicznej, a co za tym idzie szybkością riffów i solówek. Tak szybko Priest nie grał jeszcze nigdy. Numer kończy dźwięk wybuchu, będący idealnym odzwierciedleniem tytułu.

Jeśli ktoś myślał, że po tych trzech numerach zespół da chwilę wytchnienia, to jest w dużym błędzie. „Leather rebel” to znów szybkie do bólu gitary, choć z nieco wolniejszą i bardziej klasyczną zwrotką. Rob też daje nieco luzu swym strunom głosowym i brzmi bardzo klasycznie. Uwagę znów zwraca Scott Travis, bo Priest znów zrobił coś po raz pierwszy – nigdy wcześniej nie miał TAKICH bębnów, które sprawiają, że instrument ten wreszcie przestał być najsłabszym ogniwem brzmienia grupy. Jeszcze tylko ciekawy riff nawiązujący trochę do klasycznego brytyjskiego metalu i można przejść do „Metal meltdown”.

Otwiera go jeszcze jedna gonitwa po gitarach, by za chwilę znów dać głos wysokim tonom halfordowego wokalu. W tym numerze Rob po raz kolejny przekracza swe możliwości wokalne i robi to z niesamowitą wręcz precyzją. Jeszcze raz mamy poza tym do czynienia z solówkową gonitwą, która z powodu swojego ciężaru nie pozwala słuchaczowi wstać z kolan, natomiast wokal Halforda do reszty ściera go w proch.

Kolejne utwory to właściwie jeden za drugim pomniki ciężkiego grania. Jako pierwszy „Night crawler”, z genialnym riffem na gitarze. Na początku jest groźnie, burzowo, nastrojowo. A potem już tylko pięknie, metalowo, lecz już nie tak wściekle. Cała praca gitar w tym utworze powinna być natomiast szczegółowo opisana w podręcznikach do nauki gry na tych instrumentach. Jest tu ciężar, ale i melodia. Jest nastrój grozy, ale i kapitalne ozdobniki.

Drugim pomnikiem z którym mamy do czynienia jest „Between the hammer & the anvil”. Początkowy riff znajduje się już od dawna w Metalowym Muzeum Wszechriffów. Niby jest banalnie prosty, ale jaki za to robi efekt! Potem rządzi już tylko Travis i Halford. No i gdzieś w połowie utworu ten dźwięk młota wykuwającego w pocie czoła metal. Metal najwyższej próby, jaka tylko może istnieć. Dowodem na to jest znów świetna solówka obu gitarzystów, którzy się wzajemnie uzupełniają. Jeśli natomiast ktoś czeka w tym fantastycznym kawałku na popis wokalny, to i tu go dostanie. Dla każdego coś miłego. Za pośrednictwem gongu płynnie przechodzimy do jeszcze jednego pomnika.

„A touch of evil” to znów świetna melodia, riff i moc. Jest motorycznie, z klasycznym zwykłym śpiewem wokalisty. I tu znalazło się miejsce dla wysokich tonów, ale i dla klasycznej solówki, która dla lepszego efektu wspomagana jest w motywie prowadzącym przez gitarę akustyczną. Panowie Tipton i Downing po raz wtóry pokazują, że potrafią grać zarówno szybko, jak i pięknie, przeszywająco. Również Halford daje się ponieść emocjom po popisie gitarzystów i znów wchodzi na wyżyny swych zdolności (ta kulminacja przy słowach „you’re possessing me!”). Arcydzieło, do którego swoje palce dołożył również niejaki Don Airey.

Do końca podstawowej części płyty zostały już tylko dwa nagrania. Pierwszym z ich jest króciutki, instrumentalny „Battle hymn”, który płynnie przechodzi w „One shot at glory”. To z kolei zabawa Halforda ze swym głosem, gdzie praktycznie co wers śpiewa inną barwą. Daje to piorunujące wrażenie, ponieważ pokazuje pełnię jego możliwości: od zwykłego śpiewu, przez lekką chrypkę, aż po wysoki wibrujący falset. Gitary natomiast brzmią tu ciężko, ale ze stonowaną prędkością.

„Painkiller” to arcydzieło bez ani jednej zbędnej nuty, perfekcyjnie zrealizowane przez (zmarłego niedawno) Chrisa Tsangaridesa. Nigdy wcześniej ani też nigdy później Judas Priest nie brzmiał tak świetnie. To drugi (obok „British steel”) najbardziej klasyczny album zespołu, jednak dojrzalszy, szybszy, bardziej wściekły i taki, który dał muzyce metalowej zupełnie nową jakość, z pewnością otwierając szerzej drzwi power metalowi i speed metalowi.

10/10 (pomimo, że dla takich płyt zawsze braknie punktów w skali oceniania).

Mariusz Fabin

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *