1. Disorder
2. Day of the Lords
3. Candidate
4. Insight
5. New Dawn Fades
6. She’s Lost Control
7. Shadowplay
8. Wilderness
9. Interzone
10. I Remember Nothing
Rok wydania: 1979
Wydawca: Factory Records
Joy Division właściwie mógłby trafić do zestawienia w jednym z
felietonów na naszym portalu. Chodzi mianowicie o kapele, które dopadł
syndrom jednego przeboju. Kwartet z angielskiego Salford radiowcy z
uporem godnym lepszej sprawy starają się sprowadzić do roli twórców
przebojowego „Love Will Tear Us Apart”. Dobra, sam poznałem kiedyś grupę
właśnie od tego kawałka, ale ileż można…
Joy Division: ledwie cztery lata działalności, dwie płyty, parę
singli… Wystarczyło by zająć honorowe miejsce w kanonie współczesnego
rocka. Parafrazując słynne zdanie z wystąpienia premiera Churchilla:
„Nigdy w historii rocka tak wielu nie zawdzięczało tak wiele tak
niewielu, w dodatku nie umiejącym grać”. Bo nagrywając debiutancki
„Unknown Pleasures” Peter Hook, Bernard Sumner i Stephen Morris byli
totalnymi instrumentalnymi żółtodziobami. Mieli jednak w zanadrzu jeden
poważny atut: charyzmatycznego wokalistę i autora tekstów Iana Curtisa.
Hook chwycił za bas, Sumner próbował coś zdziałać z gitarą, Morris
zasiadł za perkusją. Chłopaki mieli szczęście, że akurat w Anglii
wybuchła punkowa rewolta i aby osiągnąć sukces nie trzeba już było grać
kilometrowych pasaży a la Rick Wakeman i Keith Emerson. Wystarczyły
pasja, chęci do grania i pomysł na siebie.
Na „Unknown Pleasures” słychać aż nadto, że nie stworzyli jej wirtuozi.
Prostota niemal bije z każdego kawałka. Wyrazisty bas, charakterystyczna
perkusja, „rozmyte” partie gitary. No i ten Głos. Głęboki, mroczny,
niepokojący… Pełen bólu i cierpienia.
Zimna fala? Punk? Gotyk? Wszystkiego po trochu, ale czy naprawdę warto
zawracać sobie głowę szyldami i etykietkami? Joy Division na pewno byli
bardziej gotyccy niż zastępy późniejszych „Gotów” stawiających na groźne
makijaże, drogie stroje i obowiązkowe „grobowe” partie wokalne.
Ten album zainspirował wiele kapel z lat osiemdziesiątych, także w
ówczesnej siermiężnej Polsce. Zresztą do klimatu stanu wojennego pasował
idealnie… Inspiruje nadal, nie zestarzał się ani trochę. Jest niczym
klasyczny film z najwyższej półki, do którego chętnie wracamy nawet
jeżeli wokół szaleje 3D i Dolby Surround.
Hook, Sumner i Morris zachowali się fair po tragicznej śmierci Curtisa i
dali sobie spokój z Joy Division, powołując do życia New Order. Z
czasem zaczęli jednak sięgać na koncertach po dawne kawałki, a ostatnio
Peter Hook poszedł na całość i zabrał się za wykonywanie na żywo całego
„Unknown Pleasures” plus paru wczesnych singli z własną kapelą, bodaj z
synem w składzie. Zdaje się, że „family business” okazał się sukcesem,
zwłaszcza polscy fani rocka lubujący się w rockowej nekrofilii wykupili
na ów event całą pulę biletów, więc trzeba było go przenieść do
większego stołecznego klubu, co by jeszcze więcej zarobić. Ale to już
temat na inny tekst…
Na razie puszczam po raz kolejny „Candidate”, „Insight” i „New Dawn Fades”…
10/10
Robert Dłucik