01. Song For Ronnie James 8:08
02. Invisible 5:23
03. Shame On The Night 5:21
04. Push 4:00
05. Stand Up And Shout 3:23
06. Don’t Talk To Strangers 4:55
07. Lord Of The Last Day 4:50
08. Night People 4:24
09. Sacred Heart 6:26
10. Sunset Superman 4:56
11. Lonely Is The Word – Letters From Earth 5:28
12. Kill The King 4:03
13. Straight Through The Heart (Live) 5:07
Rok Wydania: 2010
Wydawca: Frontiers Records
Wśród wielu ludzi, którzy mieli wpływ na gusta muzyczne kilku pokoleń są
tacy, którzy zasłużyli na swój status swoim kunsztem umiejętnościami i
charyzmą, ale – nie ukrywajmy – podobnie jak w obecnym showbiznesie,
tacy którzy stawiali (oprócz) swojego talentu jako element rozpoznawczy
skandal, image i otoczkę. Dla dojrzałego słuchacza na pewno idolem
będzie typ artysty opisany jako pierwszy. W muzyce rockowej raczej
trudno było przez lata być guru, nie uczestnicząc w pewnym sensie w
życiu publicznym, ale wystarczy porównać w jaki sposób przez ostatnie
dwie dekady na szacunek zasłużył sobie choćby Ozzy, a w jaki sposób Dio.
„Umarł król, niech żyje król”! W ciągu ostatnich tygodni głównie, w
Internecie przelano wiele cybernetycznych łez, nie było portalu
rockowego, który nie informowałby o oświadczeniu kolejnego zespołu,
który postanowił oddać hołd zmarłemu idolowi. A juz tydzień po śmierci
Ronniego Jamesa Dio, Frontiers poinformował o pełnym tribute – albumie
zawierającym utwór inspirowany i poświęcony wokaliście, oraz zbiór jego
coverów. Co zaskakujące nie mówimy tu o składance kilku grup czy
artystów, ale o płycie nagranej przez Jorna Lande wraz z towarzyszącymi
mu muzykami. Do tego od razu pojawił się teledysk do wspomnianego nowego
kawałka – Song for Ronnie James.
Muszę przyznać, że tego wieczoru targały mną sprzeczne uczucia. Z jednej
strony hołd – dla artysty (którego sam przez lata podziwiałem), z
drugiej – czy to aby nie chęć szybkiego zarobienia szmalu przez
wytwórnię i wykonawcę? Kolejna sinusoida nastroju – w jaki sposób
zdołali zrobić to tak szybko (pomijam covery które mogły być
przygotowywane na długo przed śmiercią DIO), ale – teledysk – okładka…
a może ten album miał pojawić się tak czy inaczej? Myślę, że nie tylko
mnie dopadły takie przemyślenia.
Ale dobra – niezależnie od intencji, otrzymujemy kawał solidnie
zagranego i zaśpiewanego hard rocka. To o czym warto wspomnieć, istotne
dla sympatyków Jorna i jego hard rockowego wcielenia – „Dio” to jakby
najlepszy wokalnie album Jorna od lat. Nawet zagorzali fani mogli
odnosić wrażenie, że Lande powoli się wypala nie wspominając o tym, że
stylistycznie zabrnął w ślepy zaułek. Cover-album, oraz zawarty na nim
nowy utwór pokazują, że Norweg ma w sobie jeszcze wiele energii i
charyzmy, która zwłaszcza w studio znajduje ujście.
Cały album świetnie brzmi. Nie jest przerysowany (jak choćby poprzedni
krążek – „Spirit black”). Nad samymi kompozycjami raczej trudno się
rozpływać – ale wybrano oprócz prawdziwych klasyków (również takich
eksploatowanych i coverowanych jak świat długi i szeroki) kilka utworów
wartych przypomnienia.
Oczywiście można było spodziewać się, że na krążku znajdą się kompozycje
wcześniej już odgrzewane przez zespół Jorna. Mowa choćby o Black
Sabbathowym meedleyu Lonely Is The Word / Letters From Earth. Warte
odnotowania jest umieszczenie na płycie klasyka Rainbow – Kill The King.
Nie dziwi, że znalazło się tu ponad połowa albumu „Holy Diver”,
zaskakujące, że bez utworu tytułowego. Ale najbardziej zdziwił mnie fakt
użycia dość nowych kawałków – z albumów Killing the Dragon i Magica.
Cieszy też, że pojawia się wersja koncertowa Straight to the heart…
wykonanie na żywo wydaje mi się jeszcze bardziej adekwatnym hołdem dla
człowieka, który żył śpiewaniem dla tłumów wielbicieli rocka i metalu.
Ale w przypadku tego albumu wypada skupić się na nowym utworze „Song for
Ronnie James”. Jest to kawałek zmienny, jakby zamykający w sobie istotę
hard rocka. Akustyczne gitary, delikatne tła klawiszowe, szarpiące
riffy i przepełniony pasją wokal, raz aksamitny, matowy w innym motywie
wręcz agresywny. Dobra melodia – i soczyste brzmienie. Tekst – do czego
Jorn nas przyzwyczaił, nieco oparty na hasłach.
Ten tribute-album jest ciekawą płytą jeśli chodzi o sam zamysł, bardziej
zaskakujące jeśli chodzi o formę były jedynie cover albumy Dream
Theater, gdzie odgrywane były pełne albumy ich idoli. Zostawmy na boku
już przypuszczenia co do intencji pojawienia się tego krążka. Jeśli
chodzi o Jorna – potwierdzam to co wcześniej – jest to album którym
Lande odświeża nieco swoją formułę podejścia do hard rocka – być może
wpłynie to na jego kolejne albumy studyjne – mam taką nadzieję.
Jeśli chodzi o utwory DIO, zapewne każdy zagorzały fan, zakręci nosem
nad wyborem, lub sam widziałby chętnie tu pewną modyfikację tracklisty,
to jednak co otrzymujemy powinno zwrócić uwagę fanów Jorna (zwłaszcza
młodych, bo nie wyobrażam sobie starego wyjadacza któremu obce byłyby
Dio, Rainbow czy Black Sabbath) na twórczość Dio, a fanów Dio na Jorna
Lande…
Rockowy świat od dawien dawna korzystał ze spuścizny DIO, mnie do gustu
przypadła wydana dekadę temu dwupłytowa kompilacja Holy Dio, gdzie
zagrało wielu moich ówczesnych idoli… dzięki niej nabyłem kilka płyt
DIO, których zakup odkładałem na dalszy plan. Pewnie trafi w nasze ręce
jeszcze nie jeden album w hołdzie DIO. Być może dzięki temu pogrzebiemy w
czeluściach półek z płytami i sięgniemy po płyty, których dawno nie
słyszeliśmy, choćby po to by porównać sobie wersje (ja od kilku tygodni
wożę ze sobą w samochodzie Holy Diver). Być może dzięki składankom
poznamy wartościowe zespoły, których wcześniej nie mieliśmy okazji
słuchać… takie chyba właśnie zadanie takich albumów.
Płyty JORN – Dio nie oceniam w kategorii punktowej. Wielu ludzi nie
akceptuje coverów jako takich – nie wiadomo też czy taka ocena miałaby
dotyczyć samego wykonania (przez zawodowców, bądź co bądź) czy też
kompozycji (a to już byłaby paranoja).
Sami zdecydujcie czy sięgnąć po ten krążek – ja uważam, że warto.
Piotr Spyra