JON OLIVA’S PAIN – 2010 – Festival

Jon Oliva's Pain - Festival

01. Lies 6:18
02. Death Rides A Black Horse 5:28
03. Festival 4:22
04. Afterglow 6:50
05. Living On The Edge 5:10
06. Looking For Nothing 2:42
07. The Evil Within 4:36
08. Winter Haven 7:38
09. I Fear You 5:11
10. Now 3:51

Rok Wydania: 2010
Wydawca: AFM Records


Do niedawna z projektów post-savatage’owych bardziej ceniłem sobie Circle II Circle. Zmieniło się to po wydaniu poprzednich płyt. Zawiodłem się bowiem Delusion of grandeour, a z kolei Global Warning zespołu Jon Oliva’s Pain przypadł mi do gustu. Z wypiekami na twarzy oczekiwałem na kolejny album zespołu Jona Olivy. Kiedy „Festival” trafił do mojego odtwarzacza, nie zawiódł pokładanych w nim nadziei. W zasadzie zaskoczenie było tym bardziej pozytywne, że ulotka wydawnicza opisywała album jako heavy metalowy.

Już w otwierającym album „Lies” mamy do czynienia z charakterystycznymi, szalonymi i pełnymi pasji wokalizami Jona i sporą ilością chórów w refrenie. Bardziej przestrzenny i cięższy „Death Rides A Black Horse” to świetne zwrotki i prosty, melodyjny refren. Zwracają uwagę klawiszowe motywy w tle i soczyste solówki wieńczące numer.
Nie zdziwiło mnie, że tytułowy „Festival” rozpoczynają odgłosy parku zabaw… i niepokojące odgłosy burzy. Pojawiające się pierwsze gitary zestrojone bardziej rockowo, nieco zaskakują, ale szaleństwo które kreowane jest po chwili przez klawiaturę instrumentów Olivy zwraca większą uwagę. Utwór tytułowy to bardzo dynamiczny kawałek. Ponownie solówka gitarowa oscyluje w płaczących klimatach, by po chwili przyspieszyć nieco… pierwszy riff, nie daje spokoju pojawiając się co rusz i paradoksalnie cały czas sprawiając wrażenie motywu z innej bajki.
Czwarty numer na płycie jest zarazem moim ulubieńcem. To chyba najbardziej zróżnicowany kawałek na płycie. Ciężki początek, później zwolnienie, gitary akustyczne (element który w tym utworze nie przypadł mi do gustu), jakieś smyki w tle… i dziwnie spokojny wokal. I kiedy pojawiają się wokalizy odśpiewane z większą pasją, podszyte są mini orkiestracją, po czym pojawia się chór… gdzie niektóre ścieżki dobrane są na zasadzie dysonansu… bardzo ciekawy zabieg.
Afterglow to paradoksalnie utwór, który łączy w sobie elementy emocjonujące, z banalnymi melodiami – miks zabójczy! Pojawiające się pod koniec jazzowe motywy pianina, przeplecione metalową solówką gitar w harmoniach robią wrażenie piorunujące.
W „Living on the Edge” ponownie muzycy nie stronią od chórów – i ponownie są one niezbyt melodyjne… zabieg ten już nie zaskakuje, a traktujemy go jako oczywisty element albumu.
Jeśli chodzi o riffy i mniejszą zawartość klawiszy, numer przywodzić może na myśl prostsze aranżacyjnie kompozycje Savatage, powiedzmy z okresu Power of the night…
„Looking For Nothing”, ponownie przaśne motywy gitar akustycznych, może nawet słyszałem jakieś akordeony w tle i solowa gitara przeciągająca nieco bluesrockowo czy southernowo… plus koszmarnie kiczowate dzwoneczki… numer do wycięcia – i najsłabszy element płyty.
Na szczęście od pierwszych dźwięków The Evil Within kopie po tyłku. Ostre, ciężkie gitary i bezkompromisowe wokalizy, w których Jon Oliva bezpardonowo zdziera gardło! Wykreowana gdzieś w połowie numeru klawiszowa przestrzeń podszyta raz łkającą gitarą, z drugiej strony cichymi ale szybkimi motywami solowymi narastającymi i wyciszanymi, przywodzi mi na myśl rock progresywny… motyw płynnie przechodzi w cięższe riffy… i niestety po chwili utwór się kończy.
W „Winter Heaven” pojawiają się ponownie akustyki… i do chwili pojawienia się wokalu, całość przypominać może dokonnia Marillion, wokale natomiast powoli budują melodię, a wprowadzone na nie gitary i ściany klawiszy sprawiają że numer staje się bardziej dynamiczny… na chwilę.
Dopiero po połowie utwór zyskuje pazura, zarówno jeśli chodzi o gitary rytmiczne, orkiestracje jak i wokalizy.
Świetny ostry bezkompromisowy I Fear You to kolejny mocny utwór na albumie. Podszyty rockowymi gitarami i ciekawym fx-owym klawiszowym solo, którego brzmienie bardziej przywodzi na myśl grupy progmetalowe.
Wieńczący album utwór „Now”, kolejny chyba ukłon w stronę fanów Savatage. Szczególnie początek – wokal Jona na tle pianina… po chwili kiedy pojawiają się akustyczne gitary i smyki… z utworu robi się dość przyjemna ballada, której (mimo, że za balladami nie przepadam) nic nie można zarzucić. Jon Oliva potrafi śpiewać takie utwory niemal wyciskając łzy ze słuchaczy.

Album chłonie się w całości… mankamenty w postaci pewnych motywów, czy nawet słabszego utworu uderzają dopiero przy analizie płyty, czy próbie rozpisania jej na czynniki pierwsze.
Pierwsze wrażenie i odczucia związane z albumem jako całością, oscylowały w okolicy zachwytu. Dopiero później, po wielu przesłuchaniach uświadomiłem sobie, podchodząc do numerów bardziej analitycznie, że za kilka rzeczy trzeba odjąć punkty.
Zdaję sobie sprawę, że wielu fanów twórczości Jona Olivy oczekuje od niego nawiązań do dokonań Savatage, oraz z tego, że wiele razy wmawiano im, że oto zostaje wydany album nawiązujący do tych tradycji. Sam jako fan muszę jednak stwierdzić, że „Festival”, to album, któremu najbliżej do muzyki Savatage. Do pełni szczęścia brakuje może tylko chórów zaaranżowanych w formie kanonów. Mnogość, różnorodność, ale i jakość zastosowanych motywów z kolei, pozwala mi stwierdzić, że „Festival” jest bodaj najbardziej progresywną płytą w dorobku Jona Olivy.
Mimo utworu, który postrzegam jako wybitnie słaby, nadal uważam, że album jest świetny…

8,5/10

Piotr Spyra

Dodaj komentarz