01. Kill Or Get Killed
02. Roaring Thunder
03. Eternal Quest
04. From Dust And Ruble
05. Sinner Or Saint
06. Stand Up And Fight
07. Heroes Ascending
08. Never Stop Believing
09. Until We Meet Again
10. Legends Of Glory
11. Sin City
Rok wydania: 2019
Wydawca: AFM Records
http://iron-savior.com
„Nie oceniaj książki po okładce”, brzmi stare powiedzenie, które również
doskonale zdaje się pasować do płyt, a już najczęściej do tych z
gatunku ciężkiego grania. Są bowiem albumy, które zachwycają
dopieszczoną okładką, ale rozczarowują tragiczną zawartością. Są też
takie, które mają kiczowatą okładkę, a zawierają całkiem dobrą muzykę. I
właśnie do tych drugich zdecydowanie należy najnowszy krążek sąsiadów
zza zachodniej granicy, zespołu zespole Iron Savior. Okładka „Kill or
get killed” przedstawia walczącego kosmitę, trochę kojarzącego się ze
słynnym ksenomorfem z filmu „Obcy”. Jedyna różnica jest taka, że ten z
okładki jest zdecydowanie bardziej kiczowaty i że ktoś (grafik Felipe
Machado Franco?) wyposażył go w miotacz ognia. W miotacz metalowego
ognia, który przez najbliższych dziesięć utworów obsługiwać będą: Piet
Sielck (gitara, mikrofon), Joachim Piesel Küstner (druga gitara),
Jan-Sören Eckert (bas) oraz Patrick Klose (perkusja).
Już na starcie dostajemy numer tytułowy. Jest szybko, ogniście. Wokal
Piety brzmi charakterystycznie dla metalu, z fajną chrypką, ale bez
typowego dla power metalu „zawężenia” do jednakowych dźwięków. W tle
również ciekawie się dzieje, a obie gitary wzajemnie się uzupełniają. A
przede wszystkim świetnie brzmi sekcja rytmiczna z bulgoczącym basem.
Jest także element zaskoczenia (rzecz w power metalu rzadko spotykana),
kiedy podczas solówki następuje zmiana rytmu perkusji, przez co numer
nie jest jednostajną łupanką. W tym kawałku jest dużo metalowego hałasu,
ale wszystko tu jest na swoim miejscu.
Przeskakujemy do dwójki, którą jest „Roaring thunder”. Odpala go
mięsista gitara i znów kapitalna, gęsta gra sekcji rytmicznej. Riffy
grane przez gitary należą do tych najbardziej klasycznych dla metalu,
ale głównie dzięki temu numer brzmi dobrze, kojarząc się z najlepszymi
czasami np. Roba Halforda. Wokal lidera tym razem w refrenach zostaje
zdublowany, nadając im pewne power metalowe dostojeństwo. Nie ma tu mowy
o chaosie, jest niemiecka precyzja i kontrola nad każdym elementem
kompozycji i każdym instrumentem. Jeszcze tylko odgłosy marszu robotów,
wyruszających przy wtórze laserów na jakąś elektro-wojnę i z pełną mocą
można przejść do kolejnego numeru, czyli „Eternal quest”.
Zespół ani na chwilę nie traci prędkości grania. Tym razem perkusja
łupie aż miło, w ten najbardziej klasyczny sposób. Speedu numerowi
dostarczają natomiast gitary panów Sielcka i Küstnera. Wokalnie też jest
trochę inaczej, niż na początku albumu: nie ma już tej chrypki, jest za
to „czyste” śpiewanie. Kolejna ważna i dobra rzecz – podczas tego
numeru mamy dwie równocześnie grające gitary i mnóstwo wytworzonego za
ich sprawą melodyjnego „hałasu”, a mimo to bez trudu da się wychwycić
grę rewelacyjnego basu w tle. To po prostu świetna produkcja, kolejny
plusik do zapisania.
Kolejne zaskoczenie następuje w „From dust and ruble”. W tym numerze
zespół odchodzi od konwencji power metalowej na rzecz mądrego,
klasycznego metalowego grania klimatem z lat 80. ubiegłego wieku. Duch
Dio, sznyt Whitesnake, wszystko podane z prawdziwą klasą, i z
odpowiednim „mięsem”, czyli melodią. Dawno już nie słyszałem metalu
granego z taką lekkością. I znów ten bas w przemyślany sposób dudni
gdzieś w głębi. I znów rewelacyjnie pracuje perkusja.
Stronę A zamyka „Sinner or saint”. I tu również nie ma taryfy ulgowej.
Ciężko. Z dobrym riffem i ślizgiem po strunach przechodzimy do
chropowatego wokalu, ze zmianą w refrenie. Momentami wokal przypomina
głos Hansiego Kürscha. Myślę, że ten numer byłby jeszcze lepszy gdyby
sam Hansi mógł choć na chwilę zagościć za mikrofonem. Również gitarowo
jest tu pysznie, zarówno w warstwie riffów, jak i solówek, a bas nie
odstaje poziomem ani przez sekundę. Niemal widać, jak Eckert ładuje
pięścią po strunach swej gitary. Kapitalny bulgot.
Przekładamy krążek na stronę B, a tam „Stand up and fight”. Ależ
czołgiście się zaczyna druga polowa płyty! Jest mocno, metalowo, wręcz
wgniatająco, ze świetnym do śpiewania na koncertach refrenem. Znów całą
robotę robi tu bas (i perkusja na dwie stopy), a gitary solówkami i
całokształtem tylko zwiększają pole rażenia. Numer zdecydowanie pod
współczesny Accept z leciutką domieszką starego Rainbow (melodia!).
Jeszcze jednym interesującym patentem jest odwlekanie zamknięcia numeru.
Stopniowo hamuje on za sprawą niezmordowanego Klose za perkusją.
„Heroes ascending” w żadnym wypadku nie daje wytchnienia. Początkowy
riff może kojarzyć się z jednym z utworów Metalliki, lecz później do
głosu dochodzi już klasyczne power metalowe granie. Coś w tym kawałku
jednak nie gra tak, jak powinno – wokal brzmi, jakby poskładano go z
kilku nagranych w różnych studiach fragmentów, przez co brak mu tego
czegoś, co jest tak doskonale obecne w poprzednich kawałkach. Sam numer
też nie wiele wnosi do bardzo dobrej całości. Ot, na łeb na szyję bez
większej historii, dlatego spokojnie można sobie ten numer odpuścić i
przejść dalej.
Za sprawą „Never stop believing” zespół na szczęście wraca już na
właściwe tory. W tym przypadku zastosowano patent z basem wspomagającym
zwrotkę, a całość ma charakter bardziej hard rockowy niż metalowy. Duża
pracę w tym numerze wykonuje wokalista, który na różne ciekawe sposoby
dubluje swój wokal. Ma to swój urok, bo w zasadzie wokalu już się tak
nie nagrywa. Gitarowo troszkę mniej się tu dzieje, jest to jednak
całkiem przyjemny kawałek, niebędący na pewno wypełniaczem.
Kolejny utwór, „Until we meet again” ma prawie osiem minut i przez ten
czas Niemcy proponują rzetelnie zagraną, przemyślaną i klimatyczną hard
rockową kompozycję, okraszoną ciekawym riffem ozdobionym wieloma
gitarowymi efektami. To także odpowiednio dobrane emocje i poziom mocy
na wokalu. Sielck ma kawał głosu, ale nie oznacza to, że bez przerwy
„krzyczy”. Potrafi też na serio zaciekawić i niemal zahipnotyzować
słuchacza. Bardzo różnorodny to w swej strukturze utwór, w którym wiele
się dzieje: potrafi być patetyczny, by za chwilę nieco zwolnić, nie
tracąc nic ze swej dostojności. Do odsłuchania na pewno więcej niż jeden
raz i do każdorazowego odkrywania go na nowo.
Ostatnim na płycie jest „Legends of glory”, kompozycja spinająca klamrą
całość krążka, niemal brat-bliźniak pierwszego utworu, a tym samym
metalowy stempel na głowie stwora z okładki. Przez cały czas trwania
płyty zastanawiałem się również, do kogo można by porównać wokal Piety.
Najbliższe będzie chyba połączenie Peavy’ego Wagnera z Rage i
Rock’N’Rolfa z Running Wild ze wskazaniem na tego pierwszego.
Muzycznie zaś jest to rzetelnie i świetnie technicznie grany metal
(mięsiste gitary nie zagłuszające tła, w którym w pocie czoła uwija się
sekcja rytmiczna), z dobrze odrobionymi lekcjami z klasycznego hard
rocka. Dobre pomysły i jeszcze lepsze melodie, dzięki którym całość,
nawiasem mówiąc rewelacyjnie wyprodukowana, absolutnie nie męczy. Gdybym
miał więc patrzeć tylko na samą okładkę, pewnie bym tej płyty w ogóle
nie posłuchał. Na szczęście to muzyka jest tutaj najważniejsza, a dzięki
niej „Kill lor get killed” już teraz pretenduje do bycia jednym z
poważniejszych kandydatów na płytę miesiąca, a może nawet i roku?
8,5 /10
Mariusz Fabin