1. Satellite 15… The Final Frontier
2. El Dorado
3. Mother Of Mercy
4. Coming Home
5. The Alchemist
6. Isle Of Avalon
7. Starblind
8. The Talisman
9. The Man Who Would Be King
10. When The Wild Wind Blows
Rok wydania: 2010
Wydawca: EMI
http://www.myspace.com/ironmaiden
Wiele jest zespołów, którym dajemy drugą szansę, trzecią i kolejną. Bywa
tak że słuchając muzyki od wielu lat bywamy rozczarowani przez swojego
ulubieńca. Liczymy na to że ponownie będzie lepiej. Jest gorzej. Myślimy
że gorzej być nie może, po czym zostajemy wyprowadzeni z błędu.
Pierwsze rozczarowanie Iron Maiden zafundował mi albumem Virtual XI,
który mimo kilku ciekawych utworów, miał też wyraźnie słabsze (z
wkurzającym „Angel and the gambler” na czele). Ale wszystko kładły
wokale… Brave new world był całkiem niezły, ale pomyślałem, że
chłopaki po powrocie Dickinsona się rozkręcają – i następny album wyrwie
mnie z butów. Nie wyrwał. Zbyt nisko zestrojony bas pozostał a płytę
postawić mógłbym na równi z poprzedniczką, a nawet niżej. A matter of
life and death, materiał określany przez niektórych jako progresywny,
zaskoczył kilkoma dobrymi numerami, ale także przyniósł kilka takich,
które wleciały jednym uchem, wypadły drugim. Był to zarazem album, który
chyba najszybciej wylądował na tej bardziej zakurzonej strefie
płytoteki domowej.
The Final Frontier z kolei nie zaskakuje o tyle, że tym razem moje
oczekiwania były mniejsze. A resztki nadziei zrujnował kiepski utwór
singlowy – „El Dorado”, który po prostu jest nieciekawy. Potem było
jeszcze gorzej, bo nie przypadł mi do gustu utwór tytułowy, który
poznałem przy okazji teledysku.
Ostatnia iskierka prysła kiedy po włączeniu płyty usłyszałem cholernie
długie intro… zezłoszczony, przewinąłem znane mi już 2 utwory.
I tu zaskoczenie, całkiem niezły utwór. Bardziej słuchalny z ciekawszą
linią melodyczną, fajnymi gitarami, mniej nachalnymi riffami… czyżby
jednak miał to być zabieg jak przy Dance of death, że najgorszy utwór
poszedł na singiel?
Później pojawia się fajny utwór, który zawiera całkiem ciekawe
melodie… ale jako całość jest jakiś taki miękki, nawet jak na
balladę…
Szwankuje też brzmienie, mistrzowie brzmią jak swoi właśni nieudolni
naśladowcy, i to jest drugim poważnym zarzutem wobec tego materiału.
Wydaje się wręcz że próbowano uzyskać na siłę surowość pierwszych
albumów. Nawet jeśli weźmiemy pod uwagę kilka dobrych numerów,
sprawdzone patenty coraz bardziej przypominają autoplagiaty, a gra w
harmoniach na 3 gitary wychodzi trochę banalnie.
Muzycy Iron Maiden sami chyba uwierzyli, że mogą być zespołem
progresywnym. To co kiedyś wychodziło im wyśmienicie, czyli długie
epickie suity, teraz wypełniają płytę po brzegi stanowiąc nie jego
ukoronowanie, ale element powodujący przesyt.
Za dużo smaczków i wstępniaków a za mało melodii i konkretów. Kompletnie
niepotrzebnie pojawia się pseudoimprowizacja w „Isle of Avalon”. Sam
utwór jest niezły, ale za długi… zbyt rozwlekły… Wyjątkiem jest
chyba „Starblind”, który podoba mi się w całości mimo, swojej
wielowątkowości. Ten kawałek jednak wydaje się bardzo spójny. Jego
poszczególne motywy zgrabnie się zazębiają, a nie stanowią, jak w innych
przypadkach wstępniaka do intra. To samo można powiedzieć o kawałku
„The Man Who Would Be King”.
Niestety słabo na płycie wypada Dickinson. Ze zgrozą zauważam niestety
że Bruce męczy się w górkach., ale same melodie, które napisał to nie
jest jego szczyt możliwości. Oczywiście biorąc pod uwagę i płyty
poprzednie i karierę solową, krok po kroku mogliśmy się do tego
przyzwyczaić, ale czegoś mi tu brakuje – pazura i pasji. Nawet
wspomniane górki zamiast energetycznie brzmią słabo. Utwory miewają
dobre motywy, ale jako całość nie potrafią przyciągać. To samo można
powiedzieć w odniesieniu do całej płyty.
A to co drażni od dłuższego czasu, to śpiew który dubluje melodię
wygrywaną przez gitarę czy bas. Pojawia się też kilka wyjątkowo
banalnych motywów (melodia w utworze ostatnim).
Nawet jeśli łapię się na tym, że przytupuję nogą przy „The Alchemist”,
trudno mi sięgać z chęcią po album, w którym prawie połowa mnie drażni, i
mam ochotę używać guzika „skip”.
To nie jest tak, że ta płyta jest zła. Ale z ostatnich trzech albumów
mógłbym swobodnie zrobić znakomitą kompilację… sądzę, że zmieściłaby
się na jednym CD.
Powiem więcej, nowy album Maiden pokrojony mógłby okazać się bardzo
dobry. Coś co trwa 76 minut, a przy tym jest bądź co bądź kontrowersyjne
– po prostu męczy.
Ze względu na kilka niezłych motywów i kilka naprawdę fajnych utworów,
które nie pozwalają przekreślić albumu, ocena będzie odpowiadała dolnej
granicy noty dobrej… Ale prawda jest taka, że album jako całość
zawodzi.
Dużo lepiej byłoby gdyby nie pojawiły się na nim pierwsze 2 kawałki.
Łapię się na tym, że często słucham płyty od kawałka trzeciego.
6/10
Piotr Spyra