1. Satellite 15… The Final Frontier
2. El Dorado
3. Mother Of Mercy
4. Coming Home
5. The Alchemist
6. Isle Of Avalon
7. Starblind
8. The Talisman
9. The Man Who Would Be King
10. When The Wild Wind Blows
Rok wydania: 2010
Wydawca: EMI
http://www.myspace.com/ironmaiden
12, 13, 14… 15! Iron Maiden odważnie weszli do dwudziestego pierwszego
wieku z albumem pt. Brave New World z 2000 roku nagranym już w składzie
z powracającym po sześcioletniej absencji Brucem Dickinsonem oraz
dodatkowym wiosłem, również starym-nowym członkiem zespołu, gitarzystą
Adrianem Smithem. To właśnie też od tego czasu muzycy Żelaznej Dziewicy
zapoczątkowali nowy okres w swojej studyjnej działalności, który na
zawsze odciął od zespołu łatę o twórczym wypaleniu i powielaniu
schematów. Nowy wiek dla Iron Maiden to ryzykowany, ale i zdecydowany
kierunek ku progresji, którego zwieńczenie stanowi premierowy, piętnasty
studyjny album grupy zatytułowany The Final Frontier.
Wspomniane ryzyko polegało na tym, że muzycy tworzący Iron Maiden
rozpoczęli swoje progresywne eksperymenty kiedy każdy z nich był już
powyżej 40-stki, a apogeum progresywno/heavy metalowego Maiden przypada
kiedy cała szóstka jest już po 50-tce. To dużo jak na dorabianie do
swojej heavy metalowej ideologii czegoś nowego, w tym wypadku wydawać by
się mogło egzotycznego, bo kto jak nie Iron Maiden tworzył fundamenty
pod sztywny nurt w muzyce jakim był NWOBHM? Czasy się zmieniły, a muzycy
Maiden, chyba trochę na starość, chcą jeszcze raz zainspirować cały
świat. Czy skutecznie?
Waldemar Morawiec zapytałby „O co ja pytam? O kurs dolara?!”, bo chyba
nawet najbardziej wytrawni znawcy muzyki, członkowie zespołu czy
astrolodzy nie byliby w stanie odpowiedzieć na pytanie, jak po latach
historia będzie oceniać Iron Maiden z dobudowaną warstwą progresywną u
schyłku twórczości studyjnej grupy. Mniejsza o predykcje! Żyjemy
dzisiaj, tu i teraz.
O tym, że następca A Matter Of Life And Death z 2006 roku to śmiały krok
jeśli chodzi o wykorzystanie i rozszerzenie pomysłów z rzeczonego
tytułu słychać od samego początku. Od otwarcia albumu, które zawsze było
„maidenowskie”, szybkie i nariffowane. Teraz jest inaczej, bo za
piętnastym razem grupa na wejściu napisała wyraźny basowy manifest:
„będzie inaczej!”. Nie oznacza to jednak, że Iron Maiden zupełnie
odcięli się od źródeł, bo klasycznych patentów pod postacią
charakterystycznych przejść, gitarowych galopów czy sprawdzonych solówek
garściami przemyconych z lat 80-tych jest tutaj co niemiara, ale
głównie zaledwie fragmentami (m.in. El Dorado, Mother Of Mercy, The
Alchemist czy Starblind). W treści The Final Frontier nie stanowią one
głównej osi materiału.
Iron Maiden na potrzeby swojego najdłuższego studyjnego krążka w
historii nagrali utwory długie, pozbawione utartych heavy metalowych
schematów. Właściwie to może nie tyle pozbawione co rozepchane na
poszczególnych tłach utworów, a tu i ówdzie dosyć skąpo racjonowane. O
tym, że grupa wyfrunęła na spotkanie z progresją słychać zewsząd, ale w
głównej mierze w drugiej części albumu, tak jakby zespół chciał powoli i
bez gwałtownego wstrząsu przygotować słuchacza na bezkompromisowe
odsłonięcie nowego oblicza (pomijając utwór tytułowy trzeba wymienić
Isle Of Avalon, Starblind, The Talisman, The Man Who Would Be King czy
When The Wild Wind Blows). Nie są to utwory klasyczne dla gatunku ani
heavy metalowego, ani metalu progresywnego. Iron Maiden dokonali trudnej
sztuki, bo utworzyli hybrydę, która zgodnie z oczekiwaniami architektów
konstrukcji wypływa z mniejszym lub z większym natężeniem w jego
odpowiednich fragmentach.
Legenda heavy metalu albumem The Final Frontier zaserwowała, zgodnie z
wizualizacją drugiego singla, realną podróż przez kilkuwymiarowy
muzyczny kolaż. Na jednym z nich słychać spokojne, niemalże
minimalistyczne wstępy, które załamuje odważna porcja heavy metalowego
instrumentarium (Utwór tytułowy czy The Talisman), na kolejnym burzę
riffów atakującą dopracowane rytmy (Mother Of Mercy czy The Alchemist), a
na innym wyłania się nastrój zaiste schizofreniczny: niejednostajny,
szarpany (Starblind). Można momentami uczynić zespołowi zarzut, że jego
muzyka przybiera nazbyt przekombinowane formy, a może nie do końca
dobrze rozpisane na instrumenty? To jednak nie stanowi wystarczającej
zapory aby nie dać się pochłonąć rzeczonej rozmaitości.
Do której też pasuje Bruce Dickinson. Legendarny wokalista pewnie
dzisiaj nie dałby rady stłuc szklanki krzykiem, ale nawet pomimo utraty
pewnej części wokalnej mocy, co jest następstwem wieku, dobrze wpasował
się w nowe Maiden. Wszak zespołowi o wiele bardziej potrzebny jest
teraz wokalista trochę mniej głośny, ale o wiele bardziej elastyczny,
potrafiący z wokalu uczynić instrument, a nie odrębny trybik w machinie.
Co prawda z pomocą czasu, ale Dickinson ostatecznie tego dokonał i
raczej nie na zamówienie, bo nie sądzę aby nowy album był pisany „pod
niego”.
Część wielbicieli Iron Maiden opuściła zespół już wraz z pojawieniem się
progresywnych eksperymentów na A Matter Of Life And Death, a teraz z
pewnością dołączy do nich kolejna grupa osób. Wbrew nazwie jaką nosi
zespół to jego pomysły będą łamać nawet żelaznych fanów nastawionych na
mityczne „maidenowskie rzemiosło”. To jest pierwsza rata jaką Irom
Maiden zapłaci za eksperymenty. Za to kolejne będą o wiele mniej
bolesne, bo z korzyścią dla zespołu, który w jednym z ostatnich etapów
swojej działalności otworzył się na nowe, bardzo szerokie grono fanów.
The Final Frontier to świetny, przemyślany album. W kontekście odbioru
jego jedynym realnym problemem jest to, że został nagrany przez… Iron
Maiden. Pomimo, że zespół w pierwszej dekadzie nowego wieku
przygotowywał fanów na postępującą ewolucję, to z dużym trudem
przychodzi rozstać się z wrażeniem jakby Floydzi nagle zaczęli nagrywać
black metal. Nawet pomimo, że pewnie czyniliby to w najlepszym stylu.
Jednak takie drobiazgi nie powinny mieć wpływu na ostateczną ocenę The
Final Frontier, bo kiedy już zniknie strach przed tym co jest nowe,
pozostanie tylko zachwyt nad tym co doskonałe.
9,5/10
Robert Bronson