1. Intro (Arthur’s Farewell)
2. The Wicker Man
3. Ghost of the Navigator
4. Brave New World
5. Wrathchild
6. 2 Minutes to Midnight
7. Blood Brothers
8. Sign of the Cross
9. The Mercenary
10. The Trooper
11. Dream of Mirrors
12. The Clansman
13. The Evil That Men Do
14. Fear of the Dark
15. Iron Maiden
16. Number of the Beast
17. Hallowed Be Thy Name
18. Sanctuary
19. Run to the Hills
Rok wydania: 2002
Wydawca: Sanctuary
http://www.ironmaiden.com
Był czas, kiedy stroniłem od wydawnictw koncertowych, stawiając ponad
nie płyty studyjne. Wyjątkiem od zawsze była grupa IRON MAIDEN, których
„Life After Death” uważałem za aksjomat – wzór jak powinna wyglądać
koncertówka – i to zarówno w formie audio jak i wideo. Przez lata w tej
materii niewiele się zmieniło, z tym że bardziej łaskawym okiem zacząłem
patrzeć na zapisy koncertów. Moje ulubione zespołu z coraz bardziej
przepastnymi dyskografiami, wracając do korzeni na żywo, brzmiały
zazwyczaj nieco inaczej niż w wersjach pierwotnych. Obcowanie z
koncertówkami zaczęło być po prostu w moim przypadku dużo bardziej
ciekawe.
Dość długo też „Life After Death” nie miał godnego rywala w moim
prywatnym rankingu. Do czasu kiedy moją płytotekę zasilił „Rock in Rio”.
Wyjątkowość tego wydawnictwa swoją genezę zawdzięcza niedawnej
reaktywacji zespołu z Dickinsonem i Smithem. Niebagatelny był fakt, że
nagrana wówczas płyta studyjna była po prostu kapitalna, a gro materiału
na „Rock in Rio” pochodzi naturalnie z „Brave New World”. Ale jednym z
czynników jest niezaprzeczalnie skok technologiczny. Pompa z jaką można
było dopieścić ów koncert produkcyjnie. No i samo wydarzenie –
wyjątkowe, spektakularne! Ten koncert prezentuje wszystko czym jest IRON
MAIDEN! Monumentalna produkcja wizualna, światła, grafiki, potężne
nagłośnienie… i metalowy zespół który daje na scenie z siebie
wszystko!
Dobór repertuaru? Strzał w dziesiątkę. Zespół (już wówczas) z bogatą
dyskografią i mnóstwem klasyków na koncie ma zapewne nie lada zgryz aby
zadowolić fanów. „Rock in Rio” zawiera, jak wspomniałem sporo nowego
wówczas materiału. Po trzech kawałkach z nowej płyty przychodzi jednak
czas na klasyk nad klasykami i sięgniecie wstecz do materiału z początku
kariery, za sprawą „Wrathchild”. Zawsze podobało mi się że Maideni nie
traktowali po macoszemu swoich korzeni, a Bruce Dickinson nie odcinał
się od materiału współtworzonego przez swojego poprzednika. Zresztą tego
wieczoru sięgają w te rejony ponownie za sprawą żelaznego repertuaru
jakim jest „Sanctuary” i „Iron Maiden”. Miłym jest też że nie pominięto
okresu działalności z Blazem i za sprawą „Sign of the Cross” oraz
„Clansman” oddano hołd dwóm wcześniejszym wydawnictwom.
Nie sposób również nie wspomnieć o utworach które zdefiniowały przez
lata markę żelaznej dziewicy. Mamy więc oczywiście przekrojowy „voyage” i
pojawiają się single niemal z każdej płyty. No bo chyba tylko „No
prayer for the Dying” nie posiadało tak wyrazistego hitu. Ale oczywistym
jest że nie mogło zabraknąć mocnej reprezentacji „Number of the beast”,
nikt chyba nie wyobraża sobie również koncertu Maiden bez „The Trooper”
czy „2 minutes to midnight”, albo „The Evil that Men Do”, czy „Fear of
the Dark” który urósł do utworu bardziej charakterystycznego z wersji
koncertowej niż studyjnej.
A sam występ? To się po porostu świetnie ogląda. Panowie dają z siebie
wszystko, zostawiają na scenie litry potu, ale uśmiechy nie schodzą z
ich twarzy! To pierwsza koncertówka grupy zagrana na trzy gitary i tą
przestrzeń tu słychać. Nie było bowiem konieczności rezygnacji nawet z
bardziej zaawansowanych aranżacji.
Scenografia, plus gumowy Eddie, wywołują uśmiech na twarzy każdego fana. To jest po prostu widowisko – to jest IRON MAIDEN!
Kiedyś byłem skłonny bronić „Life After Death” własną piersią jako
niedościgniony ideał. Obecnie twierdzę, że „Rock in Rio” wydany znacznie
później stał się koncertowym symbolem kolejnej epoki.
Jeśli jesteś fanem zespół, na pewno masz ten album na swojej półce.
Jeżeli chciałbyś jednak posiadać przy sobie Maiden w pigułce,
zaprezentować ich istotę komuś postronnemu… zabrać na bezludną wyspę
tylko jeden album… Polecam „Rock in Rio”!
Piotr Spyra