1. Sounds Of A Playground Fading
2. Deliver Us
3. All For Me
4. The Puzzle
5. Fear Is The Weakness
6. Where The Dead Ships Dwell
7. The Attic
8. Darker Times
9. Ropes
10. Enter Tragedy
11. Jester’s Door
12. A New Dawn
13.Liberation
Rok wydania: 2011
Wydawca: Century Media
http://www.inflames.com/
Pod koniec roku 2009 na światło publiczne wyszły alkoholowe problemy
Strömblada, odwołano kilka koncertów, aby w styczniu następnego
kalendarza ostatecznie pożegnać się z założycielem In Flames. Jak
ryzykowny był to krok – nie muszę nawet pisać. Na dodatek przyszła
zmiana wytwórni, wyeksploatowaną do ósmej potęgi Nuclear Blast zastąpiła
Century Media. Można by powiedzieć, że Szwedzi wraz z definitywnym
przywództwem Björna Gelotte’a (nic dziwnego, muzyk już od kilku lat
wtrącał się do komponowania) „rozpoczęli na nowo”. Zabawne, bowiem zwrot
ten byłby na dobrą sprawę motywem przewodnim całego, ponad
trzymiesięcznego cyklu moich tekstów. In Flames to grupa palonych mostów
i nowych początków, bez względu na wszelkie konsekwencje. I tak, wbrew
niepomyślnym wiatrom północy, w czerwcu 2011 roku ukazuje się „Sounds of
a Playground Fading”, dziesiąte studyjne dziecko Fridéna i spółki.
I jeżeli o „A Sense of Purpose” pisałem: „odważny krok w stronę
stylistycznego eklektyzmu”, to teraz mogę wyłącznie unieść ręce w geście
kapitulacji. Dokonali najtrudniejszego – pozbyli się wszystkich
łańcuchów, wymazali ostatnie pamiątki po kontrowersyjnej trylogii
otwierającej ich twórczość XXI wieku, zachłysnęli się tą wolnością i
czerpali pomysły dosłownie zewsząd. Przerost formy nad treścią?
Zdecydowanie tak. Mamy klawiszowe pasaże lub wręcz klubowy puls, mamy
popowe refreny, triphopowe „przerywniki”, gitarowe harmonie, szalone
sola, brodzący ziemię bas i smyczkowy patos.Jest tutaj wszystko, o co
byśmy In Flames nigdy nie posądzali, być może nawet więcej. Mamy
najlepszy od lat popis wokalny Andersa, któremu na zdrowie wyszło
zostawienie w tyle dusznego screamu. Oscyluje na granicy emocjonalnego
śpiewu i krzyku, wychylając się to w jedną stronę, to w drugą, tworząc
de facto nową defnicję własnego głosu. Dla mnie brzmi to szczerze, nigdy
nie miałem go za pogodzonego z życiem gościa. Ostatecznie cała ta
mikstura tworzy zatrważająco „modernistyczny” metal, pakujący się do
łóżka wszystkiemu, co jest na czasie (niestety, na moment przed główną
ekspansją dubstepu!). Jedni krzykną, że „ta zniewaga bla, bla…”, drudzy
przyznają – to była jedyna opcja.
Pomysłaby ktoś niezaznajomiony z albumem, iż ta wielka różnorodność
utrudnia przebicie się przez powłokę dźwięku, jednak „Sounds of a…” z
łatwością spaja odległe światy swoich kompozycji. Jakimś sposobem, być
może dzięki wymuskanej, tiptopowej produkcji, uszu nie kłuje akustyczny
bąbel („The Attic”) zaraz przed najagrysywniejszym na albumie „Darker
Times” (przywołującym skojarzenie z nowymi albumami Dark Tranquillity)
lub kończący album, najpewniej przeklęty przez Starą Gwardię, czysto
popowy „Liberation” ze stadionową zaśpiewką w refrenie. Wręcz
przeciwnie! Powiedziałbym paradoksalnie, że dziesiąte dzieło twórców
„The Jester Race” jest wyjątkowo spójne w swojej niespójności. Słuchacz
przyjmuje pozycję aktywną, traktując ten miszmasz jak dźwiękową
łamigłówkę. Odpowiedź na pytanie, czy lubisz tego typu zabawę, pomoże
Ci, drogi Czytelniku, podjąc decyzję co do zaznajomienia się z albumem.
Waleczny, odważny, bezkompromisowy, nowoczesny i tworzony z wyczuwalną
radością – taki jest „Sounds of a Playground Fading”. Aż człowiek
zaczyna się zastanawiać, gdzie ze swoją muzyką pójdą dalej (a pójdą,
bowiem następne dzieło zapowiedziano na rok 2013). Niemniej zniechęci
tylu starych fanów, ile nowych zdobędzie. Bardzo dobrze potwierdza tezę,
że artysta tworzy dla siebie, nie dla słuchacza. Ten drugi może co
najwyżej zdecydować, czy ma ochotę za artystą podążać.
8/10
Epilog: Czternaście tygodni! Trochę to trwało. Mało kto zdaje sobie
sprawę, ile wysiłku należy włożyć w podobny cykl. Jestem pełen podziwu
dla dziennikarzy „Teraz Rocka” i ich comiesięcznych wkładek. Z drugiej
strony – poświęcenie nie idzie na marne, zdobyta wiedza nie pójdzie w
las. Jakoś podsumować by należało ten okres, podsumować In Flames jako
całość. Być może metal umiera i za dwie dekady będą się z nas śmiali, że
z taką pasją pogowaliśmy pod scenami do alkoholowych wyziewów
zarośniętych muzyków, ale i w pozornie łopatologicznej rozrywce można
znaleźć kilka wyjątków. Takim bez wątpienia byliby panowie z Göteborga.
Prawie zawsze tworzący dokładnie to, co im w duszy gra, odkrywczy i z
wielkimi cojones, by raz jeszcze wszystko zmienić. Trzymanie sztamy z
takimi chłopakami nie jest łatwe, ale i nie zapędza w stagnację. A
stagnacji, jako ludzie – gatunek mający nieprzerwanie się rozwijać –
powinniśmy chyba unikać.
Adam Piechota