1. Reroute To Remain
2. System
3. Drifter
4. Trigger
5. Cloud Connected
6. Transparent
7. Dawn Of A New Day
8. Egonomic
9. Minus
10. Dismiss The Cynics
11. Free Fall
12. Dark Signs
13. Metaphor
14. Black & White
Rok wydania: 2002
Wydawca: Nuclear Blast
http://www.inflames.com/
Część III Rewolta
Panie i Panowie, do tego momentu wędrowaliśmy przez ostatnie tygodnie!
Zdążyliśmy szczegółowo omówić cały dorobek współtwórców melodyjnego
death metalu, rozpatrzyliśmy ich miejsce oraz status w historii ciężkiej
muzyki, a teraz nie pozostaje nic innego, jak skonfrontować stare z
nowym. Wbrew pozorom, dopiero teraz recenzent, chcąc zachować szczątki
obiektywizmu, stoi przed naprawdę trudnym wyzwaniem. Już dwa lata
wcześniej w dyskografii ekipy Strömblada, przy okazji rewelacyjnego
„Clayman”, wspominałem, iż In Flames nie wystarczyło to, co stworzyli w
latach dziewięćdziesiątych. Przez muzykę przebijał się nieśmiale element
nowości, zapowiedź nadchodzących – jak się okazało, niemal całkowitych –
zmian, na które nie trzeba było długo czekać. Już 3 września 2002 roku
na świat z hukiem przyszło (trzynaste miejsce w zestawieniu Billboardu)
szóste dziecko Szwedów.
„Reroute to Remain: Fourteen Songs of Conscious Insanity” (lub
„Conscious Madness”, jeżeli w rękach trzymamy reedycję) bez wahań zrywa z
większością cech charakterystycznych muzyki In Flames. W odstawkę idą
rozbudowane, wielowarstwowe solówki, niebanalna struktura utworów i
folkowe smaczki. Fridén z pewnością siebie śpiewa czystym głosem w
refrenach, cały growling (tym razem szybki, kąśliwy i amelodyjny)
pozostawiając na zwrotki. Te z kolei otulono kanciastymi i szorstkimi
riffami. Elektronika, podążając wyznaczonym na „Clayman” kierunkiem, od
teraz gra kluczową rolę w tworzeniu melodii, rozpychając w miarę
możliwości klastrofobiczne utwory. Samej „melodii” zaś nie ma już tak
wiele – skupiona w refrenach, rzadko kiedy wychyla się poza nimi.
Perkusja nabrała tempa, same kompozycje – mocy. Zrobiło się bezlitośnie i
dusznie. „Nu metal” – rzekli złośliwi. Ale to nieprawda. Po prostu taka
szwedzka wersja ciężkiej muzyki alternatywnej. Przy pierwszym
przesłuchaniu – sprzedanie wszystkich ideałów. Ale, jak to często bywa,
im dalej w las, tym więcej jagódek.
Polubić „nowe In Flames” można tylko ówczas, gdy całą tę zmianę potrafi
się WYBACZYĆ, czyli zacząć należy na poziomie emocjonalnym. Albo
wystartować w przygodę z ich muzyką od tych albumów – młodszy odbiorca
ma przecież już taką możliwość. Jeżeli najpierw słuchamy
„alternatywnych” Szwedów, bez problemu rozkochamy się później w
klasycznych albumach. W drugą stronę tak łatwo być nie musi. Powinienem
przyznać, że ja obecnie doceniam obie „wersje” tego zespołu, więc nie
jest to recenzja przepełniona nienawiścią. Starzy fani, którzy wciąż
czują się zdradzeni, nie mają raczej czego w tym tekście szukać. Chyba
że chcą zobaczyć, jak głupi jestem – w takim razie zapraszam poniżej,
uśmiechając się szelmowsko pod nosem.
Na „Reroute to Remain” znajdziemy przede wszystkim moc. Kompozycje
zaiwaniają jak szalone, Anders niszczy struny głosowe, gitarowy duet do
spółki z fantastycznie obniżonym basem dbają o szorstki klimat, klawisze
dodają całości posmaczku psychodelii (niemal dyskotekowy podkład „Cloud
Connected”), a refreny… są cholernie chwytliwe! Nie bez przyczyny album
zajął tak wysokie miejsce na Billboardzie – po raz pierwszy tłum dostał
oficjalne single. To rzeczywiście namiastka „komerchy”, ale przy równie
niemelodyjnych zwrotkach radiowe refreny, śpiewane czystym głosem,
stanowią element pożądany. Nie daleko trzeba szukać – posłuchaj
skocznego zwolnienia w „Trigger”, emocjonalnego „Black & White” lub
wyniesionego na szczyt amerykańsko pojmowanej epickości „System”, byś to
skumał – wystarczy odrobina otwartego umysłu. Wśród czternastu
kompozycji znajdziemy dwie „perełki” – jedyne momenty, które zrywają z
nowoprzyjętą konwencją. Na myśli mam balladowe drygi (sic! Od teraz
wolny utwór będzie w In Flames standardem) „Dawn of the New Day” i
pozbawione krzyku, pachnące muzyką country „Metaphor” (skrzypce!). Poza
nimi zbyt wielu zmian stylistycznych nie uświadczymy. I potrafi to
zmęczyć, album jest w końcu drugim najdłuższym w ich dorobku (niemal
dziesięć minut więcej niż na „Colony”). Rozumiem, iż chciano ze świeżego
podejścia do grania wycisnąć jak najwięcej, jednak ze dwa utwory można
było na spokojnie wywalić (taki „Minus” na przykład), czy też poczekać z
nimi do następnego krążka. A tak – słuchacz po zakończeniu seansu jest
wyczerpany.
Fridén kontynuuje wątki tematyczne „Clayman”. Najwyraźniej dobrze czuje
się w takich klimatach – poczucie osamotnienia, walka o zaistnienia w
oczach innych, pozbawiająca mocy wściekłość, a przede wszystkim
niezrozumienie. Emo czy nie-emo, ja jestem na tak. Zawsze mogę w tych
tekstach znaleźć coś dla siebie, coś pasującego akurat do obecnego
zakrętu życia. I dlatego słucham. Słucham nowego In Flames. Nie przeraża
mnie ten kierunek. Zmagam się z nieco kolosalnym „Reroute to Remain” i
wciąż odnajduję tutaj wiele intrygujących elementów. Co z tego, że to
zupełnie inne puzzle, skoro ich układanie nadal sprawia przyjemność?
7/10
Adam Piechota