1. Bullet Ride (4:42)
2. Pinball Map (4:08)
3. Only for the Weak (4:55)
4. …as the Future Repeats Today (3:27)
5. Square Nothing (3:57)
6. Clayman (3:28)
7. Satellites and Astronauts (5:00)
8. Brush the Dust Away (3:17)
9. Swim (3:14)
10. Suburban Me (3:35)
11. Another Day in Quicksand (3:56)
Rok wydania: 2000
Wydawnictwo: Nuclear Blast
http://www.inflames.com/
To był z pewnością wyjątkowo intensywny rok dla In Flames (1999): trasa w
Europie, w Japonii, pierwsza wizyta w Stanach, ciągły pęd, do tego
zakończony wizytą w studiu i nagraniem kolejnego krążka! Tak, piąty już
długograj zespołu, „Clayman”, ukazał się w lipcu 2000 roku, czyli trochę
ponad jeden kalendarz po „Colony”, albumie – przypomnijmy – zwyczajnie
rewelacyjnym. Więc jedno, że fani mogli oczekiwać cudów na kiju, którym
trudno byłoby sprostać, a drugie, że sam zespół mógł wpaść w pułapkę,
tworząc dzieło nieprzemyślane, wtórne, zawodzące. Pachnące zmęczeniem.
Że tak się nie stało, wiemy choćby z moich przedtygoniowych wypocin.
Dowodzi to tylko, jak dobrze zgranym organizmem był ten skład zespołu. I
dlaczego (najpewniej), z malutką roszadą, o której wspomnimy w swoim
czasie, przetrwał przy życiu następne dwanaście lat, do dzisiaj.
„Clayman” nie jest bynajmniej albumem kochanym przez wszystkich. Choć w
kilku aspektach rozwija filozofię „Colony” i podstawowe założenia
melodeathu, wykazuje pierwsze, jeszcze wstydliwe, chęci zmian. Zamiast
słowa „klawisze” używać należy w tym przypadku już „elektroniki” lub
„podkładów”, bowiem każda kompozycja kryje trzeci plan, dość nowoczesne
świsty, ziumy i pierdnięcia (a zespół i tak nie chciał stałego
klawiszowca w składzie). Teksty Fridéna, najprawdopodobniej napisane od
razu w języku angielskim (lekcje nie poszły na marne), rezygnują z
rozważań filozoficznych, ogólnych, skupiając się na wewnętrznych
przeżyciach jednostki, prywatnych wojnach z psychiką – tak zostanie już
na wiele lat. Do kompletnej przemiany w „nowe In Flames”, „nu-metalowe
zdziry”, „Korna dla ubogich” brakuje jeszcze kilku elementów, niemniej
została ona zapoczątkowana właśnie na tym albumie. I dlatego przez wielu
fanów „Clayman” uważany jest za pierwszą z szeregu zdrad.
Co nie zmienia faktu, że to wciąż cholernie uzależniający kawałek
muzyki. Wypełniony po brzegi energetycznymi, pełnymi gitarowego
szaleństwa i pobudzającymi melodiami utworami. Riffy przypominają jazdę
na kolejce górskiej, skacząc z góry na dół, z lewej na prawą, zaskakując
i bawiąc. Mamy tutaj pełen zestaw żelaznych klasyków zespołu: singlowy
„Pinball Map” ze śpiewanym refrenem i elektroniczną kanonadą w
zwrotkach, odpowiednik „Ordinary Story” czyli rozhulany „Only for the
Weak” (umieszczony przez „Metal Hammer” w zestawieniu dziesięciu
najlepszych kawałków roku), narastający „Square One” (z genialnym
krzykiem: „Spend some quality time / With the demon of mine!”), strefę
sacrum fanów gitarowania – „Satellites and Astronauts”, radosny riff
„Swim” czy diabelsko przebojowy „Suburban Me” (tutaj, ciekawostka,
solówkę zagrał Christopher Amott z Arch Enemy). W zależności od
reedycji, w którą się zaopatrzymy (a było ich kilka), możemy też trafić
na cover zespołu Treat („World of Promises”), co to zamyka tę część
twórczości Szwedów z prawdziwym hymnem na ustach. Choć teksty utworów w
większości nie napawają optymizmem, duet Gelotte i Strömblad robi
wszystko, aby te osobiste historie wypełnić czadem. Ze swojego zadania
wywiązują się bezbłędnie. To także ostatni album In Flames brzmiący, z
braku lepszego słowa, organicznie, żywo, podobnie do nagrań „tamtego”
wieku (choć narastająca moda na muzykę vintage może doprowadzić do tego,
że zatęsknimy za nowoczesnym, wypieszczonym na komputerach
masteringiem).
Choć fani traktują „Clayman” bardzo różnie, od otwartych ramion i wielu
wspomnień do szczerej nienawiści, recenzenci przyjęli go na ogół gorąco.
Ja, jako brakujące ogniwo między jednym a drugim, nie mam najmniejszych
problemów z określeniem własnego zdania: cholernie satysfakcjonujący
album. Porywający od początku do końca, stojący na równi z jego
rewelacyjnym poprzednikiem. In Flames odwalili przez te dwa lata ogrom
roboty. Złożyli żywy pomnik gatunkowi, do którego powstania sami
przyłożyli ręce. Nic więc dziwnego, że zechcieli ruszyć dalej. O tym,
rzecz jasna, w przyszłości. Na razie zapraszam do odtwarzaczy –
przypominać sobie lub poznawać po raz pierwszy. W tym drugim przypadku –
ocena powinna uświadomić, iż warto.
9/10
Adam Piechota