IN FLAMES – 1999 – Colony

In Flames - Colony

1. Embody the Invisible (3:37)
2. Ordinary Story (4:16)
3. Scorn (3:37)
4. Colony (4:39)
5. Zombie Inc. (5:05)
6. Pallar Anders Visa (1:41)
7. Coerced Coexistence (4:14)
8. Resin (3:21)
9. Behind Space ’99 (3:58)
10. Insipid 2000 (3:45)
11. The New World (3:18)
12. Man Made God (bonus) (4:12)

Rok wydania: 1999
Wydawnictwo: Nuclear Blast
http://www.inflames.com/



„Whoracle” ugruntował pozycję In Flames już nie tylko w Europie, gdyż zjawisko pod nazwą „melodic death metal” dotarło także do Lądu Hamburgerów, gdzie „The Jester Race”, „Gallery” (to już dokonanie Dark Tranquillity) i „Slaughter of the Soul” (tu zaś At the Gates) nabierało coraz więcej wyznawców, tudzież naśladowców (Stewart Manson z Allmusic pisał, że muzykę grup podążających zasadami götebordzkiej sceny nazywano ówczas swedecore’em). Szwedzi nabierali wiatru w żagle. Po wspólnej trasie z Dimmu Borgir i kilku ostatnich roszadach członków, skład zespołu w końcu został ustabilizowany. Björn Gelotte, co szło przewidzieć, na stałe przejął stanowisko gitarzysty, bas zadrżał pod rękoma Petera Iwersa, a ciepłe jeszcze siedzonko za garami zaklepał Daniel Svensson. To „klasyczne” In Flames, konstrukcja, która utrzymała się przez całą następną dekadę.

I w takim składzie grupa stworzyła dwa najpotężniejsze albumy, przynajmniej dopóki mówimy o prawdziwym, szwedzkim melodic death metalu: „Colony” oraz „Clayman”. Styl, który wypracowali na poprzednich krążkach, dopiero tutaj zdobywa szczyt swoich możliwości, zawstydzając bezlitośnie upośledzonych naśladowców oraz dotychczasowych maruderów. Obok nich nie można przejść obojętnie, to po prostu obowiązek w edukacji muzycznej każdego zadeklarowanego fana cięższych brzmień. Moim zadaniem z kolei jest napisanie osobnych pieśni pochwalnych dla obu z nich, całe szczęście jednak, że różnią się w przynajmniej kilku aspektach i analiza nie powinna nudzić Czytelnika, czyli Ciebie. Twoim obowiązkiem byłoby zatem przeczytanie poniższych wypocin i zastosowanie się do wysnutych w finale zaleceń. Wszystko jasne, więc zaczynamy.

Wydany w maju 1999 „Colony”, przynajmniej zdaniem autora recenzji, to najambitniejszy lirycznie album In Flames. Napisane, znowu, po szwedzku przez Fridéna, a przetłumaczone na ćwierkot Shakespeare’a za pomocą Niklasa Sundina z Dark Tranquillity teksty skupiają się na szeroko rozumianej religii i duchowności; zarówno jej pozytywnych aspektach, jak i tych negatywnych, tworząc inteligentny i bogaty zapis przemyśleń oraz wniosków. To zresztą kolejny element melodic death metalu, o którym nie wspomniałem jeszcze dotychczas – teksty, których tematem nie musi być nienawiść, złość, krew i mrok, a coś głębszego, wartego wyciągania tej durnej książeczki z opakowania i przelecenia wzrokiem po linijkach słów.

Jesteśmy w końcu tam, gdzie być powinniśmy – muzyka. W gruncie rzeczy podobna do „Whoracle”, ale jakże bogatsza, bardziej intrygująca. Podkręcenie tempa, o wiele więcej klawiszy (w tym nostalgicznych Hammondów), czyste partie wokalne oraz każdy pojedynczy element, dzięki któremu poprzednie dwa albumy brzmiały świeżo i „inaczej”. Melodia, słowo-klucz, idealnie zbalansowana między rewelacyjnymi riffami i solami a śpiewem Andersa Fridéna, rzadko już opartym na niskim growlu, raczej wykrzyczanym i zabójczo chwytliwym (dziwne, że „Ordinary Story” nie zdominowała odważnych rozgłośni radiowych). Utwory zróżnicowane, od bezlitosnego „Scorn”, przez urozmaicone wyciszoną solówką „Zombie Inc.”, po akustyczny przerywnik „Pallar Anders Visa”, gdzie usłyszymy przez chwilę smyki. Odważnym krokiem było dołożenie do albumu odświeżonej wersji „Behind Space” (z wymownym dopiskiem „’99”) z debiutanckiego albumu Strömblada, tutaj brzmiącego po prostu kozacko, choćby przez wydłużoną sekcję instrumentalną i złowieszcze klawisze w miejsce oryginalnych „dzwonów”. Na „Colony” znajdziemy także moją ukochaną solówkę In Flames, uroczo pachnącą latami dziewięćdziesiątymi kanonadę z „The New World”, w której ktoś dosłownie podpala struny gitary. Różnorodność, chwytliwość, odwaga, a wszystko w ledwie ponad czterdziestu minutach, czyli pozostawiające apetyt na kolejną rundkę. Jeżeli sięgniemy po reedycję z 2003 roku (a kto miałby ochotę szukać starszego wydania, oprócz oszalałych kolekcjonerów?), po zabójczym finale usłyszymy także instrumentalny bonus – „Man Made God”, równie udany jak każdy pozostały utwór na albumie. I jeżeli czekasz na jakieś gorzkie słowa typu „wszystko fajnie, tylko…” lub „w tym zestawie zupełnie nie pasuje…”, to jesteś w wielkim błędzie, drogi Czytelniku. Ja nie dostrzegam żadnych wad na tym albumie.

Dlatego należy powoli kończyć. Jeżeli In Flames znasz dobrze, czytałeś tę recenzję pewnie tylko po to, aby sprawdzić, czy nie straciłem zmysłów i „Colony” przypadkiem nie krytykuję. W takim wypadku nie musisz wysyłać mi maila stawiającego życie bliskich mi osób w obliczu śmiertelnego zagrożenia. Jeżeli In Flames kojarzysz tylko z nowych płyt, cofnięcie się do czasów „siostrzanych albumów” (termin co najmniej lekko niepoprawny) jest Twoim obowiązkiem. Jeżeli In Flames nie znasz, a mój cykl obserwujesz z czystej ciekawości, bardzo możliwe, że udało mi się w końcu Cię przekonać. W każdym wypadku – REWELACYJNY album. O drugim takim za tydzień.

9/10

Adam Piechota

Dodaj komentarz