IN FLAMES – 1994 – Lunar Strain

In Flames - Lunar Strain

1. Behind Space (4:37)
2. Lunar Strain (4:04)
3. Starforsaken (3:09)
4. DreamScape (3:44)
5. Everlost (part 1) (4:15)
6. Everlost (part 2) (2:57)
7. Harglaten (2:25)
8. In Flames (5:32)
9. Upon an Oaken Throne (2:48)
10. Clad in Shadows (2:49)


Rok wydania: 1994
Wydawnictwo: Wrong Again
http://www.inflames.com/



Czytelniku! Od dzisiaj przez kilka najbliższych miesięcy (sic!) niedziela na Rock Area kojarzyć się będzie bardzo chłodno, bardzo szwedzko. Wspólnie przebrniemy przez ikonę melodic death metalu, In Flames, „rozłożymy tę sukę na części”, parafrazując świetną rolę Krzysztofa Stelmaszyka. Przyjrzymy się dokładnie powstawaniu nowego gatunku oraz zmianom w stylu zespołu, jakie nastąpiły na przełomie kolejnych lat. A później? Później, jeżeli siły pozwolą, ruszymy dalej, w stronę kolejnych ikon tego nurtu, aż w końcu, być może, uda się stworzyć coś na wzór miniencyklopedii götebordzkiej sceny muzycznej. „Po co to wszystko?” – spytasz. A dlaczego, do czorta, nie? Zwłaszcza iż jest to gatunek zdecydowanie warty poznania, a wiedzę w temacie udało mi się zdobyć całkiem sporą.

Część I
W poszukiwaniu melodii

Aby omówić historię In Flames, należy przenieść się do Göteborga w Szwecji i cofnąć w czasie do roku 1990. Jesper Strömblad, mający wtedy osiemnaście lat gitarzysta, znudzony schematami, którymi rządził się jego deathmetalowy band, Ceremonial Oath, zakłada projekt poboczny. In Flames, bo tak nazwał nową grupę, miało dać upust jego ciągotkom do bardziej melodycznego grania. W skład grupy wchodzili jeszcze Glenn Ljungström, obsługujący drugą gitarę i John Larsson, kapitan basu. Brakowało stałego wokalisty, ale ten problem najwyraźniej wydawał się chłopakom nieistotny. Swój debiutancki krążek wydali w roku 1994. Na „Lunar Strain” zaśpiewał (choć to chyba zbyt odważne słowo) gościnnie Mikael Stanne, kolega Strömblada z innej götebordzkiej kapeli, równie raczkującego wtedy Dark Tranquillity. Nikt jeszcze nie wiedział, że In Flames stanie się zespołem kultowym, jednym z pionierów gatunku, który po latach nazywać się będzie melodic death metalem. Ale to jeszcze przed nami, dzisiaj zajmiemy się debiutanckim krążkiem ekipy Jespera.

Nagrany na własną rękę „Lunar Strain” charakteryzuje się trzema elementami. Wprowadza w formułę death metalu pewną świeżość: gitary mają ciągotki do melodii, kilka razy przed typowe szarpanie wychodzą motywy, które nie są ani solem, ani znanym z definicji riffem. Element ten znajdzie rozwinięcie w dalszej twórczości Szwedów i przyczyni się do narodzin wspomnianego gatunku, na razie jednak stanowi fikuśny smaczek. Debiut In Flames znany jest także ze zgrabnie wplecionych w całość motywów folkowych; czasami kompozycje przekształcają się w spokojne, pięknie brzmiące (to istotne!) kaskady gitar akustycznych (na przykład otwierający album „Behind Space”), innym razem brzmią tak od początku do końca („Harglaten”). Trzecim elementem charakteryzującym „Lunar Strain” jest – nad czym bardzo ubolewam – dziadowska, garażowa jakość. Gdy szarpanina zmienia się w akustyczną codę, nasze uszy wydają się być smarowane kojącym balsamem, aby lada moment znowu zacząć dantejskie katusze. Wiem, czepiam się, to debiut, sami nagrali et cetera, ale podchodzę do tego z perspektywy dzisiejszego słuchacza, któremu (jestem pewny) nie będzie do smaku męczyć się z takim brzmieniem.

Czuć także, że wokal stanowił najmniejsze zmartwienie Jespera i spółki. Wszystko, co wypluwa z siebie Stanne, którego umiejętności dopiero zaczynają się rozwijać (więc o formie znanej z Dark Traquillity nie ma co marzyć), wlatuje jednym uchem, aby wylecieć drugim, w pamięci zostają wyłącznie tragiczne fragmenty, w których wokal jest dziwnie zmodyfikowany i brzmi jak – nie mam zamiaru być litościwy – leżący w kanale pijak. Szkoda, bo głównie za sprawą śpiewu kompozycje zlewają się w jedną papkę, której poszczególne elementy ciężko wyróżnić. Najlepiej wypada chyba „Behind Space”, który zostanie przez zespół w przyszłości i tak nagrany na nowo oraz wykorzystany na albumie „Colony”.

Czy polecam pierwsze dokonanie Szwedów? I tak, i nie. Przyjemnie jest usłyszeć, z jakiej gliny zostanie uformowany wielki monument o nazwie In Flames, nieprzyjemnie jest zaś powtarzać to nietypowe doświadczenie, choćby na potrzeby recenzji. Kilka ciekawych momentów (zwłaszcza folkowych!) można na „Lunar Strain” odnaleźć, ale gubią się w mętnej i rzępolącej jak stare radio reszcie. Na szczęście zakupu debiutanckiego krążka In Flames w samodzielnej formie dokonać nie można. Chętny słuchacz i dążący do spełnienia odwiecznej zasady Pokemonów kolekcjoner może zaopatrzyć się jedynie w dwupłytowy zestaw, w którym znajdzie również wydaną rok później EPkę, „Subterranean” i taka inwestycja jest już jak najbardziej opłacalna. „Lunar Strain” to dziś wyłącznie ciekawostka.

5,5/10

Adam Piechota

Dodaj komentarz