1. Higher than a plane can fly
2. Broken tales
3. Swords up
4. Miss mindend
5. Strike back
6. Purgatory airlines
7. R.I.S.K. taker
8. Unchained tiger
9. Near & far
10. You gotta make a choice
11. Room service
12. My own memories (M.O.M.)
13. I don’t wanna
Rok wydania: 2016
Wydawca: Dooweet Agency
http://www.higherthan.bandcamp.com
Samolot to jeden z najszybszych i wciąż najbezpieczniejszych środków
lokomocji. Potwierdzi to między innymi Bruce Dickinson, od lat siedzący
za sterami zarówno Iron Maiden, jak i Ed Force One. Swoje zamiłowanie do
szybowania w powietrzu zdradza także powstała w 2015 roku w Paryżu
grupa, która postanowiła połączyć rockowo-metalowe klimaty wraz z
tekstami inspirowanymi lataniem. Za sterami rockowego samolotu
oznaczonego modelem Higher Than siedzą: kapitan i wokalista Just Jim,
dwaj drudzy piloci na gitarach – Phil i Kevin Chieze oraz mechanicy w
sekcji rytmicznej – Vianney na gitarze basowej oraz Martin Carlo na
perkusji. Ich debiutancki krążek wydany w wakacje 2016 roku nosi tytuł
„Purgatory Airlines”.
Po wykupieniu biletu możemy więc przejść do odprawy i ruszyć ku
przestworzom. Informuje o tym słuchacza krótkie intro w postaci
przywitania stewardesy w „Higher than a plane can fly”. Samolot zaczyna
wzbijać się w powietrze już podczas pierwszego numeru. „Broken Tales” to
dłuuuuuuugi okrzyk powitania wokalisty, który następnie już z pełną
mocą zdziera gardło. I to niemal dosłownie, bowiem głos kapitana jest
dosyć wysoki i posiada lekką chrypkę. Numer szybki, niczym rozpędzająca
się po pasie startowym maszyna. Dość rzetelnie pracują obaj gitarzyści,
czyniąc z numeru fajny początek albumu.
Można więc przejść do kolejnego: „Sword up”. Opisuje on doskonale
inspiracje grupy: riff początkowy jest jakby wycięty z Dio („Living the
lie”), natomiast wokalista próbuje tu połączyć maidenowskie zaśpiewy z
barwą głosu Klausa Meine. Po jakimś czasie wokalista wychodzi jednak na
wyższe partie i niestety to trochę psuje numer. Nie zawsze bowiem jego
„górki” wychodzą mu (i kompozycji) na dobre. Co do reszty zespołu – jest
dobrze, szybko i rockowo. Po bardzo połamanej solówce powracamy do
krzykliwego refrenu i maidenowo-scorpionsowych wzorów.
W „Miss Mindend” mamy natomiast do czynienia z dosyć dobrym graniem
okraszonym połamaną grą sekcji rytmicznej. Wokalista i tym razem śpiewa
strasznie wysoko, co zaczyna trochę irytować i przypominać Justina
Hawkinsa z The Darkness. Nie do końca potrafi on bowiem słuchać swojego
zespołu i śpiewa po swojemu. Po niespełna czterech minutach solidnego
krzyku można przejść do „Strike back”.
Rozpoczyna go fajny rockowy riff i …. uczucie, że jest to kalka z
„Broken tales”! Czyżby już tak szybko zespołowi skończył się pomysł na
płytę? Niemal identyczne chóralne zaśpiewy oraz wciąż te irytujące górki
Just Jima. Myślę, że numer nie kaleczyłby tak bardzo uszu, gdyby był
zaśpiewany odrobinę niżej. Na pochwałę zasługuje natomiast całkiem
niezła i szybka solówka na gitarze. W sieci dostępna jest także wersja
koncertowa tego kawałka – oglądając ją można dojść do wniosku, że Just
Jim zupełnie nie pasuje do tej kapeli oraz że nie traktuje tej roboty
serio.
Lecimy więc dalej. Tytułowy „Purgatory airlines” rozpędza ciężki i
świetny riff. Na początku wreszcie Just Jim śpiewa całkiem nieźle: nisko
i rockowo, potem to już jest tylko jeden krzyk, który nie wiadomo czemu
ma służyć. To byłby naprawdę świetny numer, gdyby tylko wokalista
niepotrzebnie nie zahaczał skrzydłami o góry. A w ten sposób zapamiętuje
się tylko te wrzaski. Druga część to już na szczęście świetna gra na
gitarach ze wspaniałą solówką. Aż żal, że dobre jest tylko zaledwie
kilkadziesiąt sekund utworu.
„R.I.S.K. taker” to z kolei ciężkie, szybkie granie, z umiarkowanymi
górkami, ale nadal bez jakiejś konkretnej historii, która byłaby warta
zapamiętania. Można więc przesunąć do następnego numeru – „Unchained
tiger”.
Otwiera go dość pomysłowe intro na cymbałkach, pozytywce, jakby z
jakiegoś horroru. Po chwili dochodzą gitary z dość niezłym riffem.
Ciekawy klimat budują gitary wraz z sekcją rytmiczną. Wokalista zaś
próbuje trzymać w ryzach swój wysoki głos. Momentami jest troszkę
irytujący, jednak i tak jest lepiej, niż w poprzednich utworach.
Ciekawym pomysłem są skandowane chórki przez pozostałych muzyków –
dzięki temu można odnieść wrażenie, że wzięto je z jakiejś ulicznej
demonstracji. Sam numer co prawda niepasujący do albumu, ale chyba
właśnie przez to znacznie wybijający się ponad poprzednie raczej słabe
numery.
„Near & far” to dl aodmiany balladka. Dosyć nastrojowa gitara
akustyczna i, o dziwo, niski i „zwykły” głos Just Jima. Wciąż jednak ma
się wrażenie, ze wokalista robi sobie tzw. „jaja” ze słuchacza. Z czasem
robi się z tego numer bardziej elektryczny i całkiem nieźle wypada
solówka, chociaż całość trąci Bon Jovi i ich słodkimi „pościelówkami”.
Po chwili odpoczynku czas przejść do kolejnego rockowego numeru – „You
gotta make a choice”. I tym razem ma się wrażenie, że zespół trafił na
tzw. „rondo” i prezentuje nam coś, co już było, i to niestety wraz z
górkami lidera. Także i ten numer raczej nie zagości na dłużej w
pamięci.
Do końca albumu zostały trzy kawałki. Pierwszym z nich jest „Room
service (we want it)”, który rozpoczyna „test” perkusji, a potem już do
głosu dochodzą gitary i – do tego już się słuchacz przyzwyczaił –
irytujący glos wokalisty. Jest jednak coś, co odróżnia ten numer od
poprzednich, a mianowicie swingowy w charakterze refren okraszony
żeńskimi chórkami. Sam numer to jednak i tak jeden wielki bałagan, który
tytułowy „room service” musi posprzątać. W tym kawałku praktycznie nic
do siebie nie pasuje, każdy śpiewa do innej melodii, muzycy grają co
innego, a wokalista znów chyba pomylił zespoły…
Przedostatni na płycie „My own memories (M.O.M)” ma początek rodem z
musicalu, ale potem zawiera już tylko wrzaski Just Jima. Gdyby znów nie
one, to byłby naprawdę całkiem niezły kawałek, z fajną linią melodyczną i
nośnym refrenem. Ciekawie brzmi też środek numeru, który skręca ku
raczej klimatycznemu rockowi, z fajnymi klawiszami i niezłą solówką.
Szkoda, że większość numeru znów popsuł wokalista.
Do odsłuchania został jeszcze jeden numer i można lądować. „I don’t
wanna” to rockandrollowe granie z podobnym śpiewem okraszonymi górkami i
chórkami muzyków. W sumie numer też bez większych momentów do
zapamiętania.
Uważam, że nazwa Higher Than dobrze oddaje istotę zespołu i jego muzyki:
„Wyżej niż” irytacja śpiewem wokalisty być nie może. Zespół może i gra
całkiem nieźle, lecz Just Jim psuje niemal każdy numer swoimi
wokalizami, które pasują tu jak kwiatek do kożucha, co powoduje, że
słuchacz chce jak najszybciej wyskoczyć ze spadochronem i wyłączyć
płytę.
2/10
Mariusz Fabin