1. We Burn
2. Steel Tormentor
3. Wake Up The Mountain
4. Power
5. Forever And One (Neverland)
6. Before The War
7. A Million To One
8. Anything My Mama Don’t Like
9. Kings Will Be Kings
10. Mission Motherland
11. If I Knew
12. The Time Of The Oath
Rok wydania: 1996
Wydawca: Castle Communications
http://www.helloween.org
Każdy fan Helloween zapytany o ulubiony okres działalności grupy, bez
zastanowienia odpowie, że są to lata wydania Keeperów. Jednak jeśli
pozwolimy mu na chwilę zadumy, bez wątpienia za złoty okres w
działalności dyniogłowych uzna okres trzech albumów pomiędzy
eksperymentami – czyli od „Master of the rings” do „Better than raw”.
Był to czas kiedy nie bacząc na mody i to co działo się wokoło, można
było liczyć na Niemców – i być pewnym, że kolejnym krążkiem nie zawiodą
swoich fanów. (Wystarczy wspomnieć że w tym mniej więcej czasie o którym
za chwile będzie mowa Bruce Dickinson tworzył Skunkworks, a Jeff Waters
narysował perkusję na komputerze i zarejestrował album Annihilator –
Remains).
Jest początek roku 1996. Uspokojeni poprzednim albumem fani Helloween
wyczekiwali nowego krążka i już okładka wlała w serca otuchę. Postać w
czerwonym habicie, w przestrzeni pod kapturem fragment okładki płyty
poprzedniej i związek z przepowiedniami Nostradamusa zapowiadał nieco
mroczne podejście tematyczne? Jaki był efekt?
„Time of the oath” niezupełnie jest tak groźny jak można było się
spodziewać. Kontynuuje – jak najbardziej – drogę obraną na poprzedniej
płycie, a właściwie jest nieco cięższy. Już na otwarcie otrzymujemy
garść świetnych dynamicznych utworów okraszonych tak energetycznymi
riffami jak i nośnymi refrenami.
Nie zabrakło motywów, które genialnie sprawdzają się na żywo. Pierwsze
cztery kawałki to po prostu miód na uszy i kwintesencja heavy metalu… a
może to już power?
Na osobny akapit zasługują ballady. Zatem o tym, potem.
Druga połowa to właściwie miejsce na kompozycje bardziej złożone a może i
bardziej poważne (z chwilą oddechu na jajcarski „Anything my mama don’t
like” i balladę jako przerywnik). Natomiast „Kings Will Be Kings”,
„Mission Motherland”, „The Time Of The Oath” czy chwilę wcześniej
„Before The War” to nieco inna liga. Jest ciężej, niżej… i dłużej.
Wprawdzie nie jest to powrót do kolosów na miarę „Halloween” czy
„Keepera”, ale „Mission Motherland” przekracza dziewięć minut. Co
ciekawe… wieńczący album utwór tytułowy zawsze wydawał mi się
kompozycją najdłuższą… Jest natomiast zdecydowanie kawałkiem
wybijającym się… i chyba trafnie jego tytuł został użyczony dla
nazwania albumu. Ten kawałek ma po prostu klimat. Oprócz genialnego
riffu przewodniego w pamięci pozostają także chóry!
Ballady – występują w ilości dwóch sztuk. Pierwsza z nich „Forever And
One (Neverland)” jest bardziej akustyczna, spokojna… ale zapytajcie
któregoś z fanów czy aby nie podśpiewywał tego refrenu? Chyba nikt się
nie wykpi…
Drugi kawałek o którym mowa to „If I knew” ze zdecydowaną ścianą tła i
zwrotką lepszą od refrenu. Ze swoim pompatycznym rozwinięciem całkiem
zgrabnie pasuje do bardziej poważnej drugiej części płyty. Powiem
szczerze, ballad słucha się tu dobrze, a w trakcie albumu i w pozornym
jego pośpiechu stanowią chwilę wytchnienia. Charakteryzują się też
niezłymi melodiami… Aczkolwiek do „A Tale That Wasn’t Right”, „Your
turn” czy „Longing” startu nie mają.
Na wstępie zarysowałem nieco podejście fana, a nawet wrażenia jakie
towarzyszyły mi w momencie kiedy płyta się ukazała. Jak zatem podsumuję
ten tekst? Może niech dobrą pointą będzie fakt, że „Time of the oath”,
jest obok „Keeperów” moim ulubionym albumem grupy.
9,5/10
Piotr Spyra