1. Be your side
2. I feel fine
3. Partners in crime
4. Lambs and lions
5. Dance on your grave
6. Secret garden
7. Something you need to know
8. The end
9. Dreams & tears
10. Things
11. Break my chains
12. Supersonic riot
13. Built to last
14. New day rising
15. My words
16. Stand as one
Rok wydania: 2017
Wydawca: Harmonic Generator
http://www.harmonicgenerator.com
Z wielką niecierpliwością oczekiwałem na pełnometrażowy krążek marsylczyków, grających pod banderą Harmonic Generator. Tę niecierpliwość podsycał pomysł grupy, aby podzielić swój materiał na cztery EPki, o czym wspominałem, omawiając jedną z części konceptu („Flesh”). Teraz zaś mam już w ręce wydaną w 2016 roku pełnowymiarową płytę, a więc w sumie 16 utworów. Dużo muzyki, przygotowanej przez następujących muzyków: Renaud Satre (gitara), Nicolas Ehlinger (bas), Charles Roussel (gitara), Alex Roussel (perkusja) i Quentin Barthes-Villegas (śpiew).
Część pierwsza: „Heart”
Rozpoczyna ją „By your side” z dobrą, rozkręcającą całość gitarą oraz skocznym, wyrazistym rytmem. Numer może się trochę kojarzyć z okolicami Faith No More, w którym na uwagę zasługują dobry bas i delikatna solówka. Wokal również brzmi tu dobrze – Quentin zna swoje możliwości i nie forsuje głosu (fajny efekt dublowania wokalu). Utwór płynnie przechodzi w „I feel fine”, gdzie z kolei na początku prym wiedzie gitara, która brzmi trochę folkowo. Jest to dobre, rzetelne granie, okraszone technicznymi umiejętnościami muzyków (warto zwrócić uwagę na pracę perkusji). Tym razem zespół serwuje solówkę na harmonijce ustnej. Fajny, trochę jakby „poranny” numer w stylu Aerosmith/Bon Jovi.
„Partners in crime” rozpoczyna rozmazane tło z perkusją, kojarzącą się z grą Phila Collinsa. Utwór z dość średniego tempa z czasem rozkręca się, ale nie jest to dobrze brzmiąca kompozycja: zagrana na siłę i do tego spłaszczona w produkcji. Dlatego też bez obaw można przejść do ostatniego utworu pierwszej części, „Lambs and lions”. Tu ciekawie brzmi gitara, z lekką nutką arabeski. Reszta jak najbardziej rockowa. Znów świetny wokal, czerpiący inspirację od sir Paula McCartneya, co tylko dobrze świadczy o możliwościach Quentina. Warto też pochwalić obu gitarzystów za naprawdę porządny kawałek rocka.
Część druga: „Flesh”
Opowiadałem już o niej, więc nadmienię tylko, że w tej odsłonie albumu zespół proponuje rock’n’rollowy „Dance on your grave”, kawałek o świetnym mocnym riffie, podbitym lekko zniekształconym wokalem. Dalej mamy „Secret garden”, a więc kompozycję inspirującą się rockiem lat 80.
Również „Something you need to now” prezentuje dobre, rzetelne rockowe granie, jednak najlepsze, podobnie jak w przypadku części pierwszej, zespól zostawił na koniec. „The end” to jeszcze jeden dobry numer spod znaku Harmonic Generator, no i to genialne stopniowanie napięcia.
Część trzecia: „Skull”
Na początek „Dreams & tears”, kawałek, w którym grupa proponuje nieco bardziej oldskulowe brzmienie, gdzieś pomiędzy rock’n’rollem a punk rockiem. Kawałek raczej kiepski – nie za wiele się dzieje w nim ciekawego. Generalnie chodzi o szybką jazdę w przód z dużą ilością krzyku i hałasu. Bez bólu skręcamy w „Things” (riff kojarzący się z „My friends have” Marianne Faithfull, ale w wersji zdecydowanie rockowej). Jest to kolejny numer, gdzie wokalista nie oszczędza zbytnio swojego głosu, ale robi to w świadomy i wszechstronny sposób (od krzyku po melodyjny śpiew). Interesująco brzmi też praca sekcji rytmicznej w tle.
Kolejną propozycją jest „Break my chains”. Jak ja lubię kiedy perkusja niemal rozwala bębenki w uszach! Tak jest i tutaj, na samym początku. Później zaś mamy do czynienia z całkiem niezłym, rockowym numerem. Panowie na gitarach prześcigają się w przeróżnych riffach i ozdobnikach. Ciekawym zabiegiem jest zmiana rytmów wokalu, gdzie żaden z członków zespołu nie zaznacza tego faktu na swoich instrumencie, dzięki czemu wokalista sam musi trafić z przyspieszeniem swojej partii. Numer dość szybki, nie pozwalający na wytchnienie. „Supersonic riot” to natomiast jeszcze raz okołosabbathowska gitara, która pomaga odmierzyć rytm. W dalszej części utworu ciężka gitara i jeszcze bardziej twarda perkusja sprawia, że brzmi to trochę jak czołg. Warto się wsłuchać we wrzask wokalisty, który brzmi w tle refrenu. Ależ ten facet ma krzepy! W samym utworze bardzo dużo się dzieje: mamy tu do czynienia i ze zmiennością riffów, i po raz kolejny z momentami naprzemiennego kontrolowanego wrzasku i kapitalnego śpiewu. Trzecia część konceptu jednak na razie pozostaje najsłabsza.
Część czwarta: „Bones”
„Built to last” to znów rewelacyjna perkusja, a także drapanie piórkiem po strunach. Riff mocno kojarzy się z Budgie. Dobrze brzmi tu lider grupy, który po raz kolejny udowadnia, że potrafi w pełni wykorzystywać swój głos. Kompozycja zaś jest mocno przemyślana, nie ma w niej zbędnych nut, a refren posiada jedną z najciekawszych jak dotąd linii melodycznych. Z czasem numer jeszcze bardziej się rozkręca i robi się z tego niesamowicie dobry kawałek. Również solówka brzmi intrygująco. „New day rising” to z kolei dość ciężkie granie, jednak trochę dziwnie brzmi ta przesterowana gitara – trochę jak odkopana podczas prac archeologicznych muzyki rockowej. Dziś po prostu już tak gitary nie brzmią. I nie jest to zarzut, lecz zwyczajnie nie jestem pewien, czy dzisiejszy słuchacz polubi właśnie tak brzmiącą gitarę. Co do kompozycji: trochę się ciągnie (jak kiedyś pewien batonik). Nie jest to najlepszy kawałek i myślę, że spokojnie można przejść do kolejnego.
Jest nim „My words”. Otwiera go dość dobra introdukcja na gitarze basowej, a z czasem robi się jeszcze ciekawiej. Dobry klimat napędza interesująca gitara. Refren to już klasyczne rockowe granie, gdzie wszystko jest idealnie poukładane. Jest też w nim moment na chwilowe machanie czupryną podczas rytmicznej gry perkusji i gitar. Dość niezły kawałek dający jednak znak, że powoli nadchodzi czas na pożegnanie ze słuchaczem. I tak też się dzieje. Ostatnią propozycją zespołu jest „Stand as one”. Ależ ciekawie, niemal industrialnie robi się na wstępie! Kawałek ma w sobie coś z U2. Również wokalista brzmi bardzo dobrze (głównie dzięki skojarzeniom z Bono), jednak ten utwór zdecydowanie należy do świetnej perkusji. Do pełni szczęścia brakuje tu tylko delikatnego sitharu, ale i bez tego brzmi to wszytko perfekcyjnie.
Tak oto kończy się podróż czterema muzycznymi ścieżkami. Każda z nich jest inna. Każda prezentuje zupełnie odmienne brzmienie, przez co przy odsłuchu całego albumu ma się wrażenie pewnej niespójności, nierówności. Warto więc podzielić ten album na cztery części, czyli tak, jak zrobiła to grupa. Wtedy usłyszymy cztery zupełnie odmienne płyty. Dwie bardzo dobre („Heart”, „Flesh”), jedną słabszą („Skull”) i jedną dobrą („Bones”). Co razem i tak daje w rezultacie dobrze spędzony czas przy zadziornej muzyce Harmonic Generator.
8/10
Mariusz Fabin