1. Resurrection
2. Made in hell
3. Locked and Loaded
4. Night Fall
5. Silent Screams
6. The One You Love To Hate
7. Cyber World
8. Slow Down
9. Twist
10. Temptation
11. Drive
12. Saviour
Rok wydania: 2000
Wydawca: Metal God Record
https://www.facebook.com/JohnArthurRobertHalford/
Dekada lat 90. XX wieku nie oszczędziła muzyki rockowej i metalowej. Co
prawda Metallica wydała swój „Czarny Album” i odniosła potężny sukces
komercyjny, to jednak kolejny, „Load”, był już mocno kontrowersyjny.
Guns n’ Roses przedstawili fenomenalne dwuczęściowe „Use your illusion”,
by następnie wydać przeciętny album z coverami („The spaghetti
incident?”). Z Deep Purple odszedł Ritchie Blackmore, a z Dworu
„Królowej” – Freddie Mercury, który na szczęście zdążył stworzyć jedną z
najważniejszych płyt w historii rocka („Innuendo”). Te stacje radiowe,
które nie załapały się na grunge i nu metal, odwróciły się od rockowego
klasycznego grania nadając w zamian dyskotekową sieczkę spod znaku
Scooter czy 2 Unlimited. Kryzys najbardziej dotknął metalowców: „Żelazna
Dziewica” zmieniła frontmana, a w ślad za nią poszedł także Judas
Priest.
Harley odjeżdża w kąt. Zmęczony wyczerpującym koncertowaniem Rob Halford
zrzuca skórę, ćwieki, a w zamian zakłada czapkę baseballówkę, schodzi
do podziemia i zakłada z młodymi gniewnymi muzykami zespół Fight, który
po kilku latach zmienia nazwę na 2wo. Grają ciężki, szybki thrash i
koncertują w małych klubach. Były to odpowiednie podwaliny pod coś, co
ostatecznie zostało nazwane nazwą Halford. Logo zespołu (a także okładka
– Harley! – i tytuł płyty – „Zmartwychwstanie”) jednoznacznie daje
odpowiedź, czego można się spodziewać: powrotu do klasycznego metalowego
grania. Również i w składzie zespołu doszło do zmian: ostał się jedynie
grający na gitarze basowej Ray Riendeau. Pozostali muzycy to urodzony w
Warszawie Mike Chlasciak oraz Patrick Lachman (gitary). Za perkusją
zasiada zaś Bobby Jarzombek. W tym składzie pod wodzą producenta Roya Z.
(dobrego kumpla niejakiego Bruce’a Dickinsona) Rob Halford wjeżdża w
nową erę. Czy jest to album na miarę „Painkillera”? Przekonajmy się.
Na otwarcie grupa prezentuje utwór tytułowy („Resurrection”). Już
pierwsze sekundy przyprawiają o ciarki na plecach, a jest to tylko
przywitanie się ze słuchaczem. Gdzieś z otchłani wyłania się
charakterystyczny falset. Wydaje się, że Rob śpiewa tu jeszcze wyżej niż
w Priest i słychać, że jest w rewelacyjnej formie. Dłużni nie pozostają
pozostali muzycy i również od pierwszych sekund (tuż po intro)
proponują motoryczną lokomotywę z potężnie grającą sekcją rytmiczną. Nie
sposób porównywać tego numeru do „Painkillera”: tu również doświadczymy
wymieniających się solówek, choć tempo może nie jest tak zawrotne jak w
przypadku kompozycji sprzed kilku lat. Zespół nastawił się tu na ciężar
gatunkowy, a pod koniec przyspiesza niczym zjeżdżający w dół
rollercoaster. Smakowity i wgniatający w fotel początek albumu.
Jako drugi wybrano „Made In hell”, równie potężnie i nowocześnie (jak na
tamte czasy) brzmiący numer. Co ciekawe udało się tu zachować ducha
klasycznego brytyjskiego metalu. Dowodem na to jest riff, który go
otwiera. Rob śpiewa tu już czystym głosem, choć nie bez lekkiej krypy,
co dodaje tylko zadziorności. Mamy tu także patent ze wzajemną „rozmową”
gitar, zarówno podczas wyśmienitych solówek, jak i przy przechodzeniu
do głównego riffu.
Trójka to lekkie zwolnienie tempa na rzecz zwiększenia i tak dużego
ciężaru, który rozjeżdża słuchacza do granic. „Locked and loaded” to
ciężki, mocny riff, któremu wtóruje mocna perkusja ze świetnym basem w
tle. Robertowi nie pozostaje zatem nic innego, jak tylko dołączyć do
muzyków i w odpowiedni sposób spiąć wszystko klamrą. Tu z kolei mamy
interesujący pomysł na dublowanie się wokali – Rob, który cedzi przez
zęby refren i ten sam wers śpiewany przez Roba falsetem. Numer
amerykański w klimacie, zdecydowanie ma w sobie to coś.
Jedziemy dalej i przed nami „Night fall”. I po raz kolejny od pierwszych
sekund jest genialnie. Riff, który aż kusi, by włączyć go do lekcji gry
na gitarze. A potem już tylko słuchać, jak panowie się genialnie
rozumieją. Znów jest motorycznie, ciężko, ale i równocześnie
rockandrollowo. Natomiast to, co Rob wyprawia za mikrofonem, sprawia, że
aż podnosi się zęby z podłogi. Zdaje się, że „Painkiller” wcale nie był
szczytem jego możliwości. Jest melodyjnie, znów wokal zdublowany w
warstwie wysoko-nisko. I przede wszystkim jest powiew świeżości i
wyraźnie słyszalna radość z grania.
Jednym z moich ulubionych, zaraz po numerze tytułowym, jest niewątpliwie
kolejna kompozycja. „Silent screams” rozpoczyna się od lekko
efekciarskiej gitary i klawiszy, które trochę przypominają solowe
dokonania Ozzy’ego. Za chwilę gitara schodzi na drugi plan, bo oto do
głosu dochodzi Rob, któremu przygrywa gitara basowa. Jest nisko,
nastrojowo, ale i jednocześnie buduje się tu podstawa do tego, co ma się
wydarzyć niebawem. A dzieje się, i to bardzo dużo. Najpierw mamy znów
świetnie zaśpiewany i zagrany refren. Proponuję nie tylko zwrócić uwagę
na jego pierwszy plan, ale także na to, jak niesamowicie wrzeszczy
„dubel” Halforda w tle. Znów facet przebija sam siebie, a to nawet
jeszcze nie jest kulminacja tego kawałka. Nagle orientujemy się, że ten
numer dopiero powoli się rozkręca. I w ten oto sposób z klimatycznej
ballady nie zostaje już nic, a do głosu dochodzi wściekłość i agresja.
Tempo już jest nieźle rozkręcone, a Rob cedzi kolejne słowa przez zęby z
prędkością karabinu. Pod koniec numeru, kiedy agresja sięga zenitu,
wokalista proponuje zabawę pod tytułem „kto dłużej wytrzyma krzyk”. Jest
to genialne ćwiczenie na przeponę. Najlepiej, kiedy jedzie się rowerem i
próbuje, tak jak Rob, zakrzyczeć to falsetem zmieniając jednocześnie
linię melodyczną. Oj, niełatwe to… Myślę, że temu okrzykowi może
dorównać tylko ten z „Victim of…”. Później następuje stopniowe
spowalnianie tempa, które kończy jeszcze jedna długa fraza Roba.
Słychać, że wokalista ciągnie tu ile się da, aż w pewnym momencie
słychać tylko wibrowanie głosu z braku powietrza.
Kolejną propozycją jest numer z gościnnym udziałem Bruce’a Dickinsona,
który dopiero co powrócił do Iron Maiden i kończył pracę nad genialnym
„Brave New World”. Jaki jest zatem „The one you love to hate”? Ciężki,
motoryczny i bardzo… dickinsonowy, najpewniej za sprawą tego, że słychać
tu gitarę Roya Z. oraz jego produkcję. Co ciekawe duet wypada nad wyraz
interesująco, panowie doskonale wymieniają się frazami, aż wreszcie
śpiewają razem w refrenach. Równocześnie jest to możliwość sprawdzenia
jak na tle Roba radzi sobie Bruce i trzeba przyznać, że daje radę.
Następny w kolejce jest szybki „Cyber world”. I tym razem zespół
proponuje na otwarcie dobry riff, który rozgrzewa numer do czerwoności.
Tutaj Rob śpiewa zwykłym głosem, chociaż może się wydawać, że momentami
nie może doścignąć rozpędzonych muzyków. Nic bardziej mylnego. Co prawda
Halford ma tu lekką chrypkę i wydaje się być w końcowych frazach
zdyszany, lecz kiedy pod koniec numeru bierze oddech na długie
falsetujące momenty, to już jest wszystko pod kontrolą, włącznie ze
świdrowaniem głosu.
Numer osiem na płycie to „Slow down”. O tym, że panowie Chlasciak i
Lachman doskonale się rozumieją już pisałem już parę razy, dlatego
proponuję wsłuchać się w tym numerze w sekcję rytmiczną. Facet za
bębnami wie, do czego one służą. Doskonale przechodzi z podwójnej
„nierównej” stopy na werble, by za chwilę znów ładować z pełną mocą. Rob
i tym razem daje popis i znów pozwala słuchaczowi zachwycać się nad
jego warsztatem wokalnym, od zwykłego śpiewu, przez wysokie czyste
rejestry, aż po melorecytację. Tempo nie jest tu zawrotne, ale dzięki
temu jest ciężko, metalowo i rytmiczne.
„Twist” kojarzy się z rockową wersją Fali z Wesołego Miasteczka. Można
od tej kompozycji dostać kręćka w głowie. Począwszy od znów bardzo
dobrego riffu, który równocześnie jest linią melodyczną refrenu. I jest w
tym numerze coś w stylu „raz w górę, raz w dół”. Całą machiną kręci zaś
refren. Sam numer dość wesoły jak jazda na karuzeli. Rob znów pokazuje
swój wokalny kunszt przechodząc z czystych rejestrów na falset, który
chwilę później się jakby odłącza, powodując zdublowany wokal. Cały numer
zaś oparty jest tym kręcącym się w kółko riffie. Mamy jeszcze solówkę,
lecz i ona mknie z prędkością lunaparkowego wagonika.
Przeskakujemy dalej. „Temptation” to granie bardziej hardrockowe, niż
metalowe. Na uwagę zasługuje mniej więcej druga część numeru, kiedy Rob
trochę przypomina wokalnie siebie z „Touch of evil”. Poza tym troszkę
niewiele się tu dzieje. Jest jeszcze solówka, ale jakaś taka bez
większego polotu, a cały numer opiera się tak naprawdę tylko na dwóch
riffach.
Lepiej czym prędzej przejść do „Drive”. Tu z kolei mamy bardzo ciężko
zagranego twista. Strojenia gitar zostały obniżone, co powoduje
przejażdżkę nie tyle ciężkim motorem, ale czołgiem lub walcem. Refren
zaś jest dość melodyjny, sprawiający, że ciekawie się go nuci. Wokalista
z kolei śpiewa tu już swym zwykłym głosem, bez poszukiwania różnych
wariacji. I dobrze, bo numer i bez tego dobrze sobie radzi.
Ostatnią kompozycją jest „Saviour”. Dość szybki kawałek, na poziomie
riffu podobny do pierwszego na płycie. Jest melodia, jest różnorodność w
głosie Roba, natomiast swoje największe atuty pokazuje w grze gitar.
Panowie postanawiają nagle wzajemnie prześcigać się w solówkach,
powodując u słuchacza uśmiech, bo ich frajdę z grania u boku Boga Metalu
autentycznie słychać.
Z kronikarskiego obowiązku należy dodać, że japońska wersja płyty
zawierała dwie dodatkowe piosenki (klasycznie metalowe „Sad wings” oraz
„Hell’s last survivor”), a reedycja z 2006 roku – kolejne dwa („God
bringer of death” i „Fetish”), ostre jak brzytwa, w żadnym stopniu
niebędące zbędnymi zapychaczami kawałki.
Bóg nawrócił się i z pomocą rewelacyjnych muzyków stworzył album, który
śmiało można wpisać w poczet najlepszych albumów współczesnego metalu.
Jest tu wszystko, o czym można sobie tylko zamarzyć: bardzo dobre
kompozycje, świeżość i momentami piekielna (ale pozytywna) agresja. I
najważniejsze: Rob Halford w rewelacyjnej formie. Już wtedy było
wiadomo, że powrót do Judas Priest to tylko kwestia czasu.
9,5/10
Mariusz Fabin