1. Introduction to Cardiology (0:47)
2. Let the Music Play (4:19)
3. Counting the Days (2:52)
4. Silver Screen Romance (3:11)
5. Like It’s Her Birthday (3:31)
6. Last Night (3:41)
7. Sex On the Radio (3:17)
8. Alive (3:14)
9. Standing Ovation (3:40)
10. Harlow’s Song (Can’t Dream Without You)
11. Interlude – The Fifth Chamber (1:30)
12. 1979 (3:01)
13. There She Goes (3:23)
14. Right Where I Belong (3:55)
15. Cardiology (2:56)
Rok wydania: 2010
Wydawca: Capitol Records
http://www.myspace.com/goodcharlotte
Spotkania z przeszłością, część I
Zaczynając tekst tej recenzji, w oczach co niektórych, powinienem
pewnie pokornie zacząć wyjaśnienia, dlaczego opisuję akurat taki album,
akurat takiego zespołu i, co chyba najbardziej kontrowersyjne, jak
doszło do tego, że owej grupy posłuchałem. A figa, bo nie zamierzam. Tak
się składa, że Good Charlotte jest jedną z tych sentymentalnych
formacji, które zachęciły gimnazjalnego wypierdka (znaczy – mnie) do
zainteresowania się rockiem. A że większość tych grup wydało w roku 2010
nowe albumy, postanowiłem się ze wszystkimi rozprawić. Sentymentalno –
ironiczne sprzeczki rozpoczniemy właśnie od „Cardiology”, czyli piątego
albumu idoli amerykańskiej młodzieży.
Good Charlotte sławę zdobyli jako wschodzące gwiazdy pop punku i w tym
– trochę zabawnym, należy przyznać – gatunku przebili istne szczyty
popularności. Ich drugi album sprzedał się w nakładzie ponad trzech
milionów (Matko boska!) egzemplarzy. Później wydali kontrowersyjne „Good
Morning Revival”, które porzuciło całkowicie elementy punkowe i
rozpuściło i tak delikatne już riffy w morzu elektroniki. Krytycy
ziewnęli cicho, skazując Amerykanów na muzyczny stryczek, ale fanki bez
chwili zwątpienia ruszyły za swoimi idolami. I tutaj dochodzi moja
skromna opinia – poprzedni krążek Dobrej Szarlotki wspominam naprawdę,
nomen omen, dobrze. Oczywiście, to nic ambitnego, ale jako muzyka
stricte rozrywkowa, „Good Morning Revival” miażdży kulki swoją
ultraprzebojowością. Następnym krokiem grupy, jak to w podobnych
przypadkach bardzo często bywa, miało być efektywne połączenie „starego”
z „nowym”, czyli przywrócenie sobie pierwszych fanów przy jednoczesnym
usatysfakcjonowaniu obecnych. I tak, z mrocznych umysłów przykrytych
farbowanymi emo – grzywkami, narodził się album „Cardiology”.
Co dostajemy pod oryginalną okładką? Trzynaście wannabe przebojów,
utrzymanych w klimatach popowo – punkowych (głównie pierwsza połowa
albumu) i czysto popowych (połowa druga). I niestety, jakościowy
miszmasz. Trafiają się kompozycje wyjątkowo chwytliwe i przyjemne, jak
„Counting the Days” z chórkami w refrenie i napędzającym riffie, czy
oparte na akustycznych gitarach „1797”, albo tak przebojowe, że aż
głupie „Like It’s Her Birthday”. „Last Night”, opowiadające o Kacu
Stulecia (taak, nie żartuję; w warstwę liryczną lepiej się zbyt daleko
nie zagłębiać), uraczy nas z kolei smyczkami w tle, a przywodzące na
myśl poprzedni krążek „Alive” i „Harlow’s Song”, ubarwią i tak świetne
melodie chwytliwymi partiami elektroniki. To się chwali. Szkoda więc, że
takim hitom przeciwstawia się utwory bardziej miałkie, których nawet po
kilku przesłuchaniach nie mogę zapamiętać. Do tej mniej zaszczytnej
grupy zaliczyć mogę na przykład „Let the Music Play”, „Silver Screen
Romance”, czy też „Standing Ovation”. Nie zrozumcie mnie źle, to nie są
słabe utwory, ale skoro zespół chce nam dostarczyć krążek po brzegi
wypełnionymi stuprocentowymi hitami, powinien się do nich trochę
bardziej przyłożyć. Koniec końców, utworów naprawdę chwytliwych po
przesłuchaniu „Cardiology” odnajdziemy więcej.
I taki to album. Zwyczajnie dobry, choć nie do końca. A jak stara się
nam wmówić jeden z polskich browarów, prawie robi różnicę. Na imprezie
„Cardiology” zda się dobrze, ale goście więcej poskakaliby przy hitach z
„Good Morning Revival”. Ja polecam, można wyłączyć umysł, uśpić na
godzinkę Last.fm i podrygać delikatnie. Ale jeżeli ktoś się Was zapyta,
nie ode mnie się tego dowiedzieliście. Bo ja przecież piszę o muzyce
ambitnej 😉
6/10
Adam Piechota