1. Down And Out (5:24)
2. Undertow (4:45)
3. Ballad Of Big (4:48)
4. Snowbound (4:28)
5. Burning Rope (7:09)
6. Deep In The Motherlode (5:12)
7. Many Too Many (3:30)
8. Scenes From A Nights Dream (3:29)
9. Say It’s Alright Joe (4:19)
10. The Lady Lies (6:04)
11. Follow You, Follow Me (3:59)
Rok wydania: 1978
Wydawca: Virgin Records
…no i zostało ich trzech. Po udanym albumie Wind and Wuthering, zespół
postanowił opuścić kolejny filar – Steve Hackett. Na polu boju
pozostało trio: Collins, Banks oraz Rutherford, które to postanowiło
kontynuować karierę bez uzupełniania składu.
Pierwszym efektem owej współpracy, w okrojonym składzie, był album o
dość wymownym tytule – And Then There Were Three…, który ukazał się w
1978 roku. Słychać na nim, że zespół postanowił nieco bardziej
skoncentrować się na tym, aby utwory, które wypełniały to wydawnictwo
dało się zanucić i porzucił bogatą ornamentykę i dalekie wojaże w
bardziej zakręcone klimaty. Muszę przyznać (mam nadzieję, że się bardzo
nie narażę), ale to co Genesis zaprezentowało na tym albumie bardzo mi
odpowiada. Dużo tu klawiszowych pasaży i wszelkiej maści solówek tego
instrumentu, gitary poszły na drugi plan (choć i tu pojawiło się kilka
niezłych partii jak np. w Burning Rope) a nad wszystkim dominuje
balladowy, dość spokojny klimat. Na szczęście zespół nie zapomniał o
swoistym patetyzmie, który emanował od ich kompozycji i także na tym
krążku znalazło się miejsce dla podniosłych refrenów jak chociażby w
Undertow, który w moim prywatnym rankingu plasuje się w ścisłej czołówce
utworów, które zespół nagrał z Philem Collinsem w roli wokalisty. Na
płycie wyróżniają się również Scenes From A Nights Dream z dość mocnym
otwarciem i rewelacyjnym gitarowo-klawiszowym motywem oraz następne w
kolejności Say It’s Alright Joe, w którym łagodna zwrotka i nieco
bardziej żywiołowy refren wzbogacone są ciekawymi partiami klawiszy w
tle. Nieco mieszane odczucia mam w stosunku do The Lady Lies, w którym
to utworze nie do końca przekonuje mnie klawiszowy motyw przywodzący na
myśl dancingi w stylu lat siedemdziesiątych (nie wiem dlaczego, ale
jakoś kojarzy mi się to z …. porucznikiem Borewiczem i jego miłosnymi
podbojami), na szczęście reszta utworu broni się sama! Zamykający
wydawnictwo – Follow You, Follow Me to chyba pierwszy, tak wielki hit
zespołu. Większość, nawet tych, dla których twórczość zespołu jest obca,
zapewne doskonale kojarzy ten bujający klimat i nastrojowy śpiew
Collinsa. Była to, swego rodzaju, zapowiedź, w którym kierunku podąży
zespół w niedalekiej przyszłości, ale nie można zaprzeczyć, że w takich
balladach Genesis mieli wkrótce stać się mistrzami…
8/10
Piotr Michalski